U Wieloboba






Jakiś czas temu przypadkiem zahaczyłem o blog Macieja Wieloboba, jednego z guru polskiej jogi, gdzie zainteresował mnie wpis zatytułowany Uważność w praktyce, a konkretnie moją uwagę przykuł następujący fragment tego wpisu:

Ta techniczna perspektywa definiowania tego terminu [uważności] prowadzi nas do perspektywy mistycznej, w której uważność jest czymś absolutnie trudnym do zdefiniowania, pewną absolutną, niczym nieuwarunkowaną obecnością. Elias Amidon określa ten stan 'otwartą uważnością', słusznie zauważając, że jest to jednak nazywanie doświadczenia, które jest poza słowami. Ta niczym nie uwarunkowana, absolutna, otwarta, uważna obecność jest związana z bezwarunkową akceptacją teraźniejszego doświadczenia, a co za tym idzie z powstrzymaniem się od nazywania (etykietowania) doświadczeń, oceniania ich, wypierania pojawiających się wrażeń czy stymulowania ich powstawania”.

Oto moim zdaniem kolejny, dość ewidentny - podobnie jak u wspominanej ostatnio Berezowskiej – przykład wykorzystania pustego znaku „uważności” w retoryce mającej na celu skuteczniejszą promocję swojego produktu, jakim w tym przypadku jest „joga”, na coraz bardziej konkurencyjnym rynku samopomocy i samorealizacji.

Pozwolę sobie poniżej na zacytowanie paru fragmentów z ciągu komentarzy pod tym wpisem, który Wielobób zakończył prowokującym do dyskusji pytaniem: „A czym dla Ciebie jest uważność?”:


Mój pierwszy komentarz był następujący:

Myślę, że owa „absolutnie trudna do zdefiniowania (…) obecność” nie jest aż tak znowu trudna do zdefiniowania. Wystarczy prześledzić proces konwergencji jaki dokonał się pomiędzy kilkoma prądami myślowymi na przestrzeni, szczególnie ostatnich ok. 150 lat. Z perspektywy tej, okazuje się, że „(t)a niczym nie uwarunkowana, absolutna, otwarta, uważna obecność” jest w dużej mierze uwarunkowana, podważalna i dość w swojej „otwartości” zdogmatyzowana przez, ogólnie rzecz biorąc, współczesne post-romantyczne prądy newagowe. (link do polecanego przeze mnie artykułu Davida McMahana)

Wielobób: Na pewno podejście do uważności, które tu opisuje w artykule trudno nazwać new-age’owym, bo sięga koncepcji jednościowych adwaita wedanty z jednej strony, a z drugiej sufich. Nie odnoszę się tu do modnego ostatnio mindfullness J. Kabat Zina (choć uważam je również za coś wartościowego i bynajmniej nie new-age’owego w ogólnym rozumieniu). (...) nieporozumieniem jest dla mnie np. to, że identyfikujesz mnie z nurtem, którego uczestnikiem nie jestem. Nie używam tu terminu „uważność” za Kabat Zinem (i choć mam dobre o nim zdanie to nie będę go tu bronił, niech ktoś go broni od mindfullnesu). Ja wychodzę z terminem uważność od tego, co w Upaniszadach nazywa się „czwartym stanem” (turiya), u Śankary – adwaita, u Patańdźalego – kaivalya, u sufich – jedność istnienia. Nie jest to jak widać jakieś bardzo nowe podejście. Nie twierdzę też, że „uważność jest receptą na wszystko” (i nie trzeba nic robić). Ścieżka kontemplacyjna jest wbrew temu, co można się spodziewać ścieżką działania. Te wszystkie konteksty wynikają z mojej krótkiej notki. Czytając Twój komentarz mam po prostu wrażenie, że nie przeczytałeś dokładnie tego, co napisałem, tylko widząc słowo kluczowe „uważność” wrzuciłeś mnie do jednego worka ze środowiskiem Kabat Zina. 

Tomek: Widzisz, to czego zdajesz się nie dostrzegać to fakt, że to Ty sam, używając tego pustego znaku „uważność”, wrzucasz się „do jednego worka ze środowiskiem Kabat Zina”, które „po przepakowaniu optymizmów starej daty, (…) żyje z wartego miliardy dolarów uzależnienia wyjałowionych klas średnich, które gotowe są na wszystko, aby tylko dojść do obiecanej krainy‚ dobrostanu’” [link]

Skoro wspominasz o terminach wziętych z upaniszad, adwaity, Patańdźalego i sufich (sam ten specyficzny eklektyzm jest jak dla mnie newageowym symptomem), dlaczego nie posługujesz się tymi właśnie terminami, tylko tłumaczysz je za pomocą jednego wytrycha „uważność”? Wiesz dlaczego to robisz? Powiedz?

W: Dla Ciebie to pusty znak, dla mnie nie. To po pierwsze. Po drugie termin uważność znałem długo zanim się zetknąłem z którąś z książek Kabat Zina i termin też jest starszy niż jego używanie przez Kabat Zina. Dodam, że ja używam terminu „uważność” w rozumieniu angielskiego „awareness”. Zresztą pisanie, że Kabat Zin, który leczy ludzi technikami uważnościowymi i ma potwierdzone wyniki w tym względzie „żyje z wartego miliardy dolarów uzależnienia wyjałowionych klasy średnich”, jest grubym nadużyciem, nie wspominając o tym, że zawiera błąd w swoim założeniu. (…) New-age’owy eklektyzm (czymkolwiek w Twoim rozumieniu jest „new age”), który mi przypisujesz wskazuje, że dosyć pochopnie wyciągnąłeś wnioski w tej dyskusji. Używasz terminologii oceniającej moją osobę, nie zapoznawszy się i nie przeanalizowawszy innych rzeczy, które napisałem. Gdybyś to zrobił, wiedziałbyś, że powołuję się generalnie na swoje korzenie sufickie, odnosząc się też do innych ścieżek (…) Jest to zupełnie tradycyjne podejście we wzajemnie przenikającej się tradycji indyjskiej, a już na pewno w elastycznym podejściu sufich. Terminu uważność używam zauważ sygnalizując pewne wątki, w których zmierza moje rozumienie tego terminu. I tak, wiem dlaczego to robię: dlatego, że (1) chciałem wystąpić w tym artykule z perspektywy uniwersalnej, nie faworyzując terminologii żadnej ze ścieżek, (2) użycie terminów wspomnianych wcześniej niewiele wyjaśnia większości czytelników – nie wszyscy czytelnicy mojego bloga są znawcami różnych kontekstów filozofii indyjskiej.

T: Piszesz o swoich „elastycznych” korzeniach sufickich, o budowaniu „pomostów rozumienia” i okraszasz to wszystko sloganem żywcem wyjętym z filozofii wieczystej (philosophia perennis): „w końcu żadna ze ścieżek nie jest, a przynajmniej nie powinna być celem, a środkiem raczej”. Dla mnie jest to ewidentny sygnał potwierdzający to, że jeśli już coś, to reprezentujesz reakcyjny nurt antyoświeceniowy, rodzaj kosmopolitycznej duchowości, której korzenie sięgają faktycznie tylko dziewiętnastego wieku i która jest rodzajem alternatywy dla skompromitowanego przez oświecenie chrześcijaństwa. To amorficzne zjawisko nazywane dla uproszczania newagem, pomimo usilnego nawiązywania do starożytnych tradycji „Wschodu”, jest faktycznie tylko dalekim echem europejskiego romantyzmu, a ten z kolei, ideologią, która, że powtórzę raz jeszcze, stanowiła reakcję na bezprecedensowy przewrót myślowy jaki dokonał się w wyniku radykalnych idei europejskiego oświecenia (od Spinozy i Galileusza począwszy).

[Pomijam tutaj cały ciąg komentarzy, i skaczę w dół, bezpośrednio do kolejnej z ripost Wieloboba, który napisał:] (…) udajesz, że nie widzisz argumentów, które zostały powołane przeciw Twoim (chociażby argument o pozytywnych wynikach pracy Kabata Zina np. z osobami chorymi na depresję).

T: Maciek, ja nie kwestionuję „pozytywnych wyników”, jakie osiąga w swojej pracy ten czy inny terapeuta. Kwestionuję samo posługiwanie się niejasnym terminem „uważność” oraz zinstytucjonalizowanie i w efekcie utowarowienie tegoż terminu. „Uważność” propagowana dzisiaj przez lekarzy, szpitale i uniwersytety przyczynia się do legitymizacji czegoś, co w rzeczywistości może być jedynie zwyczajnym efektem placebo – sam Zinn przestrzega entuzjastów „uważności” przed tą fundamentalną pomyłką (str. 13). Co powiesz na ten argument?

W: Dziwi mnie również to, że próbujesz śledzić koncepcję uważności jako koncept filozofii europejskiej, skoro jej źródła są gdzie indziej. W filozofii indyjskiej koncepcja uważności istnieje już ponad 2000 lat…

T: Po pierwsze, coś takiego jak „uważność” czy „mindfulness” nigdy nie istniało w filozofii indyjskiej – to są jedynie mgliste terminy starające się przybliżyć nam, ludziom XXI w. starożytne koncepcje, które funkcjonowały w całkowicie, powtarzam, całkowicie odmiennym kulturowo kontekście.

Jeśli już przyjmiemy, że mamy tutaj do czynienia z jakiegoś rodzaju koncentracją czy głębokim czuciem, to pamiętajmy, że praktyki takie miały w starożytności całkowicie inny cel – nie ten nasz utylitaryzm (największe szczęście największej liczby ludzi) – lecz całkowite wyzwolenie się z okowów indywidualnej cielesności, która sama w sobie była źródłem cierpienia. Starożytni asceci naprawdę wierzyli w to, że mogą wyzwolić tę uwięzioną w sobie „boską iskrę”, wierzyli w to tak samo, jak my dzisiaj wierzymy, powiedzmy w to, że w centrum Warszawy stoi Pałac Kultury. Uznawali to za niepodważalny fakt istnienia, warty poświęcenia całego życia. CZY TO MA COŚ W OGÓLE WSPÓLNEGO Z „UWAŻNOŚCIĄ” SPRZEDAWANĄ DZIŚ PRZEZ TERAPEUTYCZNE LOBBY? Ma coś wspólnego z ssaniem rodzynek, skanowaniem i zachęcaniem do koncentrowania się na „tu i teraz”, aby być dobrym, nie wiem, mężem, żoną, rodzicem, pracownikiem, itd.? Nie dostrzegasz w tym ironii?

Zatem, wracając do Twojego zdziwienia – twierdzę, opierając się na ekspertyzie takich historyków jak McMahan i innych, że nie sposób wyobrazić sobie, aby praktyka „uważności”, mogła zaistnieć w kontekście nowożytności, jeśliby uprzednio na zachodnim gruncie nie zaistniały szczególnego rodzaju okoliczności umożliwiające powstanie takich hybrydowych wytworów kulturowych. To z czym mamy dzisiaj do czynienia – z wszędobylską modą na praktykowanie „uważności” – byłoby nie do pomyślenia w Azji jeszcze przed XIX w. Bowiem, jeśli ktokolwiek zadawał sobie trud praktykowania takich ascetycznych metod, to była nimi marginalna część ludności – w przypadku jogi, często byli to wędrowni kuglarze, którzy aby napełnić swoją miskę wyginali swoje ciała przed rządną rozrywki gawiedzią, oferowali wróżby, sprzedawali zaklęcia, uczestniczyli w seksualnych rytuałach, aż początkiem XX wieku (dokładnie w 24 r.) indyjski nacjonalista Jagannath G. Gune, założył pierwszy ośrodek, gdzie zaczęto promować zmodernizowaną, eksportową wersję jogi, jogi jako czegoś porównywanego prestiżem do zachodniej nauki (czegoś będącego zaczątkiem dzisiejszego wielomilionowego „yoga industial complex” – YogaFit, YogaButt, kojarzysz, prawda?).

Zapewniam Cię, że nie przyczepiłby się do Ciebie, gdybyś oferował w swoim jogicznym menu te dwie ostatnie „metody” – jednak Ty, ze zrozumiałych względów nie ograniczasz się do podawania takich prostych dań, lecz musisz serwować swojej klienteli to, czego ona prócz wyginania ciała pragnie, mianowicie MISTYCZNEGO SOSU, który łykany zachłannie tylko tymczasowo redukuje „stres”, a w rzeczywistości przyczynia się do postępującej redukcji krytycznego myślenia. Promowanie mistycyzmu w jakiejkolwiek postaci, to nic innego jak forma mistyfikacji, zwyczajne żerowanie na infantylnych ludzkich instynktach.

W: (…) Rozumiem z czego się to bierze – jest wiele osób, które nadużywają koncepcji mistycznych do tworzenia czegoś na wzór platform sellingu, ale mistycyzm sam w sobie nie zmierza w tym kierunku. Sam wielokrotnie pisałem, że pewnym dosyć zasadniczym kryterium oceny swojej praktyki jest ocena czy coraz bardziej się usamodzielniamy, także od nauczyciela. Pisałem także o tym, że praktyka nie polega na przejmowaniu poglądów nauczyciela, ponieważ nie ma to siły transformacyjnej. W związku z tym domyślam się, że dyskutując ze mną i oceniając mnie, nie wyciągasz wniosku z tego, czego ja nauczam czy o czym piszę, tylko ze swojej koncepcji na temat mistycyzmu w ogóle. (…) Ty i artykuły, na które się powołujesz w dyskusji, proponujesz wydawanie sądów o mnie, o pewnych podejściach praktycznych i o ludzkości w ogóle („otumaniona klasa średnia”) na podstawie swojego osobistego widzimisię, tego lubię, tego nie lubię. (…) To nie jest dyskusja, to jest bełkot, nieużyteczny bełkot.

T: Pozwól Maciek, że zacznę od końca. Otóż, pierwsza sprawa, nigdzie nie posłużyłem się określeniem „otumaniona klasa średnia” – owszem pisałem o „wyjałowionej klasie średniej”, co dla mnie ma paradoksalnie konstruktywne konotacje, nawet jeśliby pozornie nie łączyło się to w żaden bezpośredni sposób z „uważnością” i kultem bezpośredniego doświadczenia, o którym tutaj rozmawiamy.

Kiedy wychylisz nieco głowę ze swojego taumaturgicznego schronienia, to możesz powoli zacząć dostrzegać skąd w przypadku nowego polskiego mieszczaństwa takie ciśnienie na pop-Orient. To nie jest oczywiście zjawisko jednorodne i dotyczące jedynie Polaków, to raczej zjawisko globalne, z tym tylko, że Polacy mogą mieć swoje własne specyficzne powody do tego aby „ugruntowywać” się w modnych trendach dochodzących na nasze peryferia z bogatego Centrum.

Piszesz wyżej o „zasadniczym kryterium” samodzielności, jako czymś rzekomo świadczącym o postępie na mistycznej ścieżce, jednak już kilka linijek później, wykonujesz klasyczny dharmiczny trik, powołując się na swoich nauczycieli i linię „przekazu”. Jasne, powiesz mi, ale co w tym właściwie takiego dziwnego, przecież wspominam tylko o swojej Tradycji, z której się wywodzę (i która, dopowiem już od siebie, legitymizuje Cię w oczach potencjalnej klienteli). Pewnie każdy ma za sobą jakieś doświadczenia i historię, tego nie neguję, lecz proszę Cię nie mów, że samodzielność jest tutaj jakiegoś rodzaju kryterium. Nie żyjesz bowiem w próżni, przyjmując na siebie pewną rolę – nauczyciela jogi – jesteś depozytariuszem pewnej tradycji; cała Twoja działalność uzależniona jest od mocy tejże tradycji, jest źródłem Twojej osobistej charyzmy.

To stąd potrzeba replikowania tego joga-memu „mistycyzm” – słowo „mistycyzm” bowiem jest jednym z niezliczonych postulatów, które wzięte razem do kupy tworzą całą sieć stanowiącą (dosłownie) Tradycję. Ta retoryczna sieć nieustannie replikowanych postulatów, umożliwia cyrkulowanie jogicznej charyzmy, która w ostateczności ucieleśnia się w takich jej podstacjach, jak ten czy inny nauczyciel jogi. Nie dziwię się, że wypełniony tą specyficzną charyzmą będziesz upierał się przy tym, że „uważność dla Ciebie nie jest absolutnie pustym znakiem. [Takim właśnie uporem manifestuje się dysonans poznawczy.]

Wszystko byłoby dobrze, gdyby ten mistyczny obskurantyzm zawężał się do jakiś niszowych środowisk i innych subkultur. Niestety, od lat już dharmiczny „mistycyzm”, penetruje coraz to szersze obszary mainstreamu. I w zasadzie nic w tym dziwnego. Dlaczego? Ponieważ ten demagogiczny anty-dualizm zbiega się z dominującą we współczesnym świecie ideologią neoliberalną, która kładzie taki wielki nacisk na ucieleśnienie oraz afekt, a jednocześnie stara się wyrugować ideały racjonalistycznego uniwersalizmu, gdzie postawa krytyczna jest wyjściowym kryterium decydującym o funkcjonowaniu podmiotu w świecie.






4 comments :

  1. Autorze, przeczytałem Twój artykuł i dyskusję u Wieloboba...argumentowałeś solidnie, że uważność stała się ponętnym pustym znakiem towarowym na rynku usług ezoteryczno-psychologicznych oraz, że kryją się za nią irracjonalne pragnienia... zastanawiam się, czy negujesz uważność jako taką, czy może jesteś w stanie przyznać, że do radzenia sobie z bardzo trudnymi emocjami, bólem (odpornością na ból) jako narzędzie, którym jednostka dysponuje tylko dla siebie, bez tej ideologii negującej myślenie, oraz każącej akceptować wszystko jak leci, aby stać się bardziej wydajnym w pracy, technika uważności, sprzedawana jako odpowiednie w takich sytuacjach podejście do doświadczenia może być przydatna?

    ReplyDelete
  2. Przepraszam, że odpowiem pytaniem na pytanie ale kiedy piszesz „uważność jako taka”, „technika uważności”, „narzędzie” to mimo wszystko nie bardzo chyba wiem co masz na myśli Czytelniku... Mam zatem prośbę, spróbowałbyś sprecyzować, co właściwie chcesz określić za pomocą tego znaku. Wydaje mi się, że bez próby sprecyzowania tego trudno będzie zacząć jakąkolwiek konstruktywną rozmowę. Dlatego ponawiam pytanie: co według Ciebie oznacza „uważność”?

    ReplyDelete
  3. Miałem na myśli ujęcie tego terminu w sposób w jaki ujmują je przedstawiciele ruchu Uważności...Siegel jako jeden z nich pisał, że chętnie przyjmują roboczą definicję uważności, która brzmi: "świadomość bieżącego doświadczenia i jego akceptowanie". Zastanawiam się czy nie można sobie na własny użytek wyabstrahować takiego nastawienia z uważności jako filozofii życia czyniąc z niego własne narzędzie przydatne np. w łagodzeniu percepcji bólu, przy użyciu różnych technik, typu skanowanie ciała.

    ReplyDelete
  4. Myślę, że można próbować „wyabstrahować” jakąś przyjemność z tego wszystkiego.

    ReplyDelete