W
The New Republic ukazał się właśnie interesujący esej pt.
Science Is Not Your Enemy, w którym jego autor Steven Pinker
komentuje szereg zarzutów regularnie stawianych pod adresem tak
zwanego „scjentyzmu”. Chodzi mu w szczególności o zarzuty
padające ze strony licznych przedstawicieli podupadających dziś
szeroko rozumianych nauk humanistycznych, którzy czy to ze względów
ideologicznych („klęska postmodernizmu, z jego wyzywającym
obskurantyzmem, dogmatycznym relatywizmem i duszącą polityczną
poprawnością”) czy osobistych, usiłują albo jawnie podważać
osiągnięcia nauk przyrodniczych albo próbują zwyczajnie
zdyskredytować światopogląd naukowy doszukując się w nim źródeł niezliczonych humanitarnych i ekologicznych katastrof, jakie człowiek
wywołał na przestrzeni ostatnich czterech stuleci. Oto fragment tego eseju:
W jaki zatem sposób nauka pomaga ludziom zrozumieć świat? Zacznijmy od tego, co najbardziej ambitne, mianowicie od najgłębszych pytań dotyczących tego kim jesteśmy, skąd pochodzimy oraz w jaki sposób definiujemy sens i cel naszego życia. Tradycyjnie jest to terytorium należące do religii, a jej obrońcy zwykle są najbardziej zagorzałymi krytykami scjentyzmu. Chętnie popierają plan rozdziału zaproponowany przez Stephena Jaya Goulda w jego najgorszej z książek, zatytułowanej Rocks of Ages. Zgodnie z tym planem rozdziału, właściwe nauce oraz religii zainteresowania należą do „nienakładających się na siebie magisteriów”. Nauce dostaje się świat empiryczny; religii pozostają kwestie dotyczące moralności, sensu oraz wartości.
Niestety, sojusz ten zaczyna się rozpadać jak tylko zaczyna się go badać. Moralny światopogląd każdej osoby zaznajomionej z nauką – takiej, która nie jest zaślepiona przez fundamentalizm – wymaga radykalnego zerwania z religijnymi pojęciami dotyczącymi sensu i wartości.
Po pierwsze, odkrycia nauki pokazują to, że systemy wierzeń wszystkich tradycyjnych religii i kultur na świecie – ich teorie wyjaśniające pochodzenie życia, ludzi oraz społeczeństw – są faktycznie błędne. Wiemy już dziś, o czym nie wiedzieli nasi przodkowie, że ludzie należą do jednego z gatunków naczelnych, który rozwiną rolnictwo, systemy rządzenia i pismo stosunkowo późno w swojej historii. Wiemy, że nasz gatunek jest malutkim odgałęzieniem drzewa genealogicznego obejmującego wszystkie żyjące stworzenia, które wyłoniły się z przedbiologicznych związków chemicznych prawie cztery miliardy lat temu. Wiemy, że żyjemy na planecie, która kręci się wokół jednej z setek miliardów gwiazd w naszej galaktyce, która z kolei jest jedną z setek miliardów galaktyk, w mającym prawie czternaście miliardów lat wszechświecie, prawdopodobnie jednym z ogromnej ilości wszechświatów. Wiemy, że nasze intuicje dotyczące przestrzeni, czasu, materii oraz przyczynowości są niewspółmierne z naturą rzeczywistości w skali zarówno makro, jak i mikro. Wiemy, że prawa rządzące światem fizycznym (łącznie z wypadkami, chorobami i innymi nieszczęściami) nie mają żadnego związku z ludzkim dobrostanem. Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie, opaczność, karma, czary, zaklęcia, wróżby, boska kara czy wysłuchane modlitwy - choć rozbieżność między prawami prawdopodobieństwa i funkcjonowaniem naszego aparatu poznawczego może wyjaśniać dlaczego ludzie w to wszystko wierzą. Wiemy również, że nie zawsze wiedzieliśmy o tych rzeczach, oraz uświadamiamy sobie to, że pielęgnowane przekonania każdego wieku i kultury mogą być zdecydowanie fałszywe, w tym niewątpliwie niektóre z przekonań hołubionych dzisiaj.
Innymi słowy, światopogląd na którym opierają się dzisiaj moralne oraz duchowe wartości osoby wykształconej, jest światopoglądem jakiego dostarcza nam nauka. Choć same fakty naukowe nie dyktują wartości, to z pewnością pozwalają nam wyodrębnić pewne możliwości. Pozbawiając władzę kościelną wiarygodności w sprawie kwestii obiektywnych, fakty naukowe dostarczane przez naukę poddają w wątpliwość roszczenia tejże władzy kościelnej odnośnie spraw moralności. Naukowe obalenie teorii mściwych bogów i sił okultystycznych podważa sens praktyk, takich jak ofiary z ludzi, polowania na czarownice, ordalia czy prześladowania heretyków. Fakty naukowe, eksponując brak celu w prawach rządzących wszechświatem, zmuszają nas do wzięcia na siebie odpowiedzialności za nasze dobro, dobro naszego gatunku oraz naszej planety. Z tego samego powodu, fakty naukowe podkopują jakikolwiek moralny czy polityczny system, który bazuje na mistycznych siłach, duchowych poszukiwaniach, przeznaczeniu, dialektyce, walce czy mesjanizmach. W połączeniu z rzadko kwestionowanymi przekonaniami – że wszyscy cenimy sobie własne dobro i że jesteśmy społecznymi istotami, które prowokują konflikty ale jednocześnie potrafią ustalać kodeksy postępowania – fakty naukowe przemawiają za dającą się obronić wersją moralności, taką mianowicie, która kieruje się zasadami mającymi na celu maksymalizowanie szczęścia zarazem ludzkiego, jak i szczęścia innych odczuwających istot.
Choć nauka na stałe i z pożytkiem wpisała się już w nasze materialne, moralne oraz intelektualne życie, wiele instytucji kultury, w tym programy sztuk wyzwolonych na wielu uniwersytetach, kultywują filistyńską obojętność wobec nauki, która graniczy z pogardą. Studenci mogą kończyć studia na elitarnych uczelniach nie mając praktycznie do czynienia z nauką. Są wprowadzani powszechnie w błąd, jakoby naukowcy nie dbali już o prawdę, lecz podążali jedynie za modnymi, zmieniającymi się paradygmatami. Ta demonizująca kampania w anachroniczny sposób poddaje w wątpliwość naukę obarczając ją za zbrodnie tak stare jak stara jest cywilizacja, łącznie z rasizmem, niewolnictwem, podbojami i ludobójstwem.
Na łamach The New York Times, z "kazaniem" - jak zostają na wstępie skwitowane tezy Pinkera - polemizuje Garry Gutting.
O tym, że postmodernizm z głoszonymi przezeń farmazonami jakoby ''prawda była wytwarzana a nie odkrywana'' i ''rzeczywistość jest językowym konstruktem'', dzięki czemu za pomocą szamańskich formułek zwanych dla niepoznaki ''wypowiedziami performatywnymi'' można ''zamianować'' kogoś dowolnie kobietą lub mężczyzną a nawet mnożyć te ''płcie'' niemal w nieskończoność, stanowi patologiczny objaw myślenia magicznego jest oczywistym dla każdego kto jeszcze nie dał sobie zlobotomizować rozumu w imię zwalczania patriarchalnego ''logocentryzmu''. Natomiast alternatywą dla bredni nie jest odwoływanie się jak czyni to wyżej przywołany autor do kompletnie już anachronicznego oświeceniowo-pozytywistycznego paradygmatu nauki z którym ta realna od dawna już nie ma bodaj nic wspólnego, dziś osiągnęła ona taki stopień złożoności i wglądu w rzeczywistość iż paradoksalnie upatrywanie w niej klucza do rozwiązania wszelkich zagadek a nawet problemów trapiących ludzkość jest co najmniej naiwne. Pinker sam sobie przeczy głosząc coś takiego skoro trafnie przy tym rozpoznaje, że wbrew sofistom obecnie już wiemy, że człowiek nie jest miarą wszechrzeczy i rzeczywistość nie jest całkiem skrojona na naszą miarę, a więc i nasze intuicje w tym oczekiwanie od nauki pewności zawodzą tak jak to dzieje się w przypadku komputerów kwantowych dysponujących jakimiś nieprawdopodobnymi mocami obliczeniowymi, tyle że osiągane przez nie wyniki z konieczności mogą być jedynie przybliżone, obarczone ryzykiem błędu bo tylko w ten sposób można ''policzyć niepoliczalne''. Nie oznacza to rzecz jasna uznania dla wymienionych na wstępie tez ''kantyzmu dla ubogich umysłem'', bliżej temu raczej do ''środkowej ścieżki'' nomen omen, którą na własny użytek nazywam ''miękkim fallocentryzmem'':) Idzie o to, że parafrazując znane powiedzenie przebudzony rozum sam staje się największym demonem, gdy brak mu rozumności, rozpoznania własnych ograniczeń.
ReplyDeleteUpatrywanie w nauce jako takiej źródła wszelkiego zła jest skrajnie niesprawiedliwe, niemniej nie sposób zaprzeczyć faktycznemu zaangażowaniu wielu wybitnych naukowców w zbrodnie nazizmu czy komunizmu np. eksperymenty medyczne dokonywane w obozach koncentracyjnych wcale nie były ''pseudo-'', ale jak najbardziej naukowe, podczas eksterminacji chorych psychicznie i upośledzonych umysłowo w ramach tzw. ''akcji T-4'' istniała nawet funkcja ''Vergasungsärzte'' czyli dosłownie ''lekarza gazującego'', mordercy w kitlu odkręcającego kurek, co nie znaczy iż wszyscy medycy brali udział w zbrodniczym procederze, owszem bywali tacy jak dyrektor zakładu opiekuńczo-leczniczego dla głuchoniemych w Wilhemsdorfie p. Rawensburgiem, Heinrich Hermann, który odmówił motywując to rzekomo anachronicznymi kategoriami rodem z ''epoki żelaza'' pisząc otwarcie do oficjalnych instytucji III Rzeszy : ''Przykro mi, ale Boga należy słuchać bardziej niż ludzi.''. Dlatego ''fakty naukowe'' wcale nie ''przemawiają za dającą się obronić wersją moralności, taką mianowicie, która kieruje się zasadami mającymi na celu maksymalizowanie szczęścia zarazem ludzkiego, jak i szczęścia innych odczuwających istot'' bo równie dobrze można nimi uzasadnić ludobójstwo w imię ''życia niewartego życia'', ''postępu cywilizacyjnego'', ''zwalczania niesprawiedliwości'', ''szczęścia przyszłych pokoleń'' etc. tak jak dotąd się to działo. Poza tym skąd wniosek jakoby ''fakty naukowe, eksponując brak celu w prawach rządzących wszechświatem, zmuszały nas do wzięcia na siebie odpowiedzialności za nasze dobro, dobro naszego gatunku oraz naszej planety'' i jak niby mamy tego dokonać skoro ''nasz gatunek jest tylko malutkim odgałęzieniem drzewa genealogicznego obejmującego wszystkie żyjące stworzenia, które wyłoniły się z przedbiologicznych związków chemicznych prawie cztery miliardy lat temu'' - ?! Toż to jakieś prometejskie urojenia baronów Munchhausenów, którzy postanowili sami wyciągnąć się za włosy z bagna. Żaden ''nadczłowiek'' nie powstanie, a jeśli nawet człowiekiem i tak już nie będzie, prędzej bestią albo też szlag go na miejscu trafi od własnej doskonałości bo wytrzymać ze sobą i innymi ludźmi oraz życie jako takie można jedynie dzięki sporej dozie gruboskórności.
ReplyDeleteDarujmy sobie więc ''naukowe modyfikacje w celu ulepszenia egzystencji'', trudno zaprzeczyć, że dzięki przyrostowi wiedzy i cywilizacyjnych osiągnięć stała się ona pod wieloma względami znośniejsza, ale ani na jotę przez to lepsza lub gorsza, na miejsce dawnych powstały nowe problemy bowiem suma dobra i zła jest stała, stąd nie istnieje żaden ''postęp'' tylko ''rozwój'' a to nie to samo, to co może stanowić krok naprzód w jednej dziedzinie może też oznaczać regres w innej, dobrze to widać na przykładzie fenomenu tzw. muzyki i kultury techno, cudzysłów bo jedno i drugie zdecydowanie na wyrost : narzędzia wysoce rozwiniętej pod względem technologicznym cywilizacji jak komputery, syntezatory, automaty perkusyjne, laserowe wizualizacje i towarzyszące wszystkiemu nieodłącznie syntetyczne drugi typu ecstasy służą niczemu innemu jak wprawieniu ludzi w trans niczym istotnym nie różniący się od szamańskiego opętania, tyle że kiedyś podobny efekt osiągano za pomocą własnoręcznie prokurowanych wywarów z muchomora i walenia w bębny a dziś służą do tego produkty fabryk i laboratoriów, podobnych dowodów współczesnego zdziczenia, jakowegoś neo-barbarzyństwa korespondującego jak najbardziej z rozwojem naukowym jest od groma, wystarczy tylko rozejrzeć się. Skoro ''nasze intuicje dotyczące przestrzeni, czasu, materii oraz przyczynowości są niewspółmierne z naturą rzeczywistości w skali zarówno makro, jak i mikro'' a religie mają być właśnie skutkiem tychże przyrodzonych nam ograniczeń dowodzi to jedynie ich nieodzowności, i z tym mamy do czynienia obecnie w Polsce, gdzie postępy laicyzacji i coraz widoczniejszy kryzys instytucjonalnej wiary nie oznacza bynajmniej przyrostu świadomości jak roją to sobie wolnomyśliciele [ faktycznie szybkie kojarzenie faktów nie jest ich mocną stroną ] tylko plenienie się ordynarnego zabobonu, prawdziwą inwazję turbolechitów, wróżek i wiedźm co za drobną opłatą zdejmą ci sakramenty rzekomo blokujące czakramy i ''rozwój osobisty'', kursów wahadełkowania, odżywiania się Słońcem itd. czy w wersji dla bardziej aspirujących omawianego tu pseudobuddyzmu skrojonego na miarę wielkomiejskiego leminga. To jak z przysłowiowymi czeskimi ''ateuszami'' z których co najmniej 2/3 pokłada wiarę w magiczne piramidki zbierające energię z kosmosu, wpływ gwiazd na życie ludzi, cudowne amulety itp. bzdety, bowiem natury zwłaszcza duchowej oszukać się nie da, postulowany na tym blogu ''afirmatywny nihilizm'' jest do wytrzymania, o ile w ogóle, dla nielicznych, zdecydowanej większości jakaś forma religii jest nieodzowna, może za nią robić świecka z pozoru, ''naukowa'' w swym mniemaniu ideologia pokroju komunizmu, albo naiwny oświeceniowo-pozytywistyczny scjentyzm czy coraz nachalniej lansowany obecnie globalny ''zrównoważony rozwój'', tak czy siak ''bez wiary nie rozbierosz''.
ReplyDeleteNa kuriozum zakrawa dezawuowanie buddyzmu tylko dlatego, że jego wizja kosmosu jest faktycznie anachroniczna ''rodem z epoki żelaza'' bowiem nigdy celem Sakjamuniego ani jego adeptów nie było poznanie wszechświata dla niego samego, buddyjska ontologia czy raczej należałoby rzec fenomenologia miała jedynie na uwadze wyzwolenie od tejże [nie]rzeczywistości służąc za tratwę do przeprawy na ''drugi brzeg'' [ i to soteriologiczne nastawienie odróżnia chyba w ogóle indyjską filozofię od europejskiej ]. Właściwym przedmiotem ''nauki'' buddyjskiej jest cierpienie i nieuchronnie niosąca ból przemijalność świata, a to dotyczy nas w takim samym stopniu jak przodków z epoki kamienia łupanego i będzie dopóty ludzkość nie osiągnie swego kresu, w tym sensie nie ma ni być nie może żadnego progresu a treść eposu o Gilgameszu pozostanie aktualna nawet jeśli forma już dawno stała się nieczytelna dla nas. W dodatku autor tego bloga zdaje się wierzyć, że przyczyną niemal wszelkiej udręki współczesnego człowieka jest li tylko obecny turbokapitalizm i wraz z jego obaleniem czy przynajmniej radykalną zmianą zaniknie ono co zakrawa na absurd, taki przynajmniej wniosek można z tego co tu się wypisuje na marginesach wyciągnąć - owszem, nie twierdzę, że nie ma to żadnego znaczenia, ale dany system czy ustrój może jedynie i aż zarazem wzmacniać lub osłabiać to, co uprzednio już w nas i samej rzeczywistości tkwi, zło jest immanentne i nieusuwalne. Nie oznacza to bynajmniej uzasadnienia jakowegoś defetyzmu, wręcz przeciwnie, dopiero wtedy staje się możliwym skuteczne działanie oparte na realistycznych przesłankach, gdy dotrze w końcu do nas, że ''równość o którą walczymy jest najznośniejszym stopniem nierówności'', jak trafnie to ujął wybitny reakcjonista Davila : ''nie jest w naszej mocy uczynić Ziemię rajem, ale możemy przynajmniej sprawić aby nie przypominała ona mało gustownej imitacji piekła'', po to jednak by tak się stało należy właśnie wyrzec się uganiania za mitycznymi Szambalami obojętnie tu na tym padole czy w niebiesiech, bo zwykle są ufundowane na czyichś kościach, tych co ''nie znają'', ''nie wiedzą'', są ''zacofani'' etc. Reasumując : odnoszę wrażenie, że autor bloga nadal trawiony jest maksymalizmem mącącym poważnie mu ogląd spraw, zawiódłszy się w tym grzebiąc sobie w mentalnych flakach postanowił w kontrze znaleźć spełnienie w radykalizmie politycznym i społecznym, ewidentnym substytucie utraconej religijności co by o tym nie gadać, z pasją potępiając przy tym wyznawany dotychczas parabuddyzm trafnie rozpoznawszy w nim terapeutyczne egzorcyzmy obecnej leminżerii, niestety wylewa przy tym dziecko z kąpielą potępiając w czambuł i źródło tej myśli, bynajmniej nieskażone, niemniej argumenty jakie przy tym używa o rzekomej ''anachroniczności'' czy nieprzystawalności do współczesnego ''światopoglądu naukowego'' są zwyczajnie żałosne.
ReplyDelete