Pascal Boyer
Deklamacja epiczna u Fangów - kwestia religii? |
Nie
wiem czy wielu uczonych wierzy jeszcze w bogów albo duchy, wiem
jednak, że wielu z nich wciąż wierzy w istnienie samej religii –
to znaczy, wierzy w to, że termin „religia” jest kategorią
użyteczną, że w świecie jest coś takiego jak religia, że
przedsięwzięcie „wyjaśniania religii” jest ważnym naukowo
przedsięwzięciem. Naturalnie, wielu uczonych, o których mowa,
będzie powtarzało, że religia to z wielu powodów wspaniała
rzecz, że mamy do czynienia z ogromnym zróżnicowaniem pomiędzy
religijnymi zachowaniami i wierzeniami. Jednocześnie zakładają
oni, że pod całą tą różnorodnością istnieje na tyle wspólny
sobie zbiór zjawisk, iż „teoria religii” jest potrzebna, o ile
już nie jest dostępna.
Można
by pomyśleć, że ta niefortunna i uparta tendencja do wiary w
naukowy odpowiednik jednorożca ogranicza się w głównej mierze do
teologów oraz innych drugoplanowych uczonych. Jednak to nie do końca
jest tak. Bo rzeczywiście, dość znaczna grupa osób opowiada się
dzisiaj za „naukowym wytłumaczeniem religii”. W ramach
przygotowań gromadzą one najlepsze i najbardziej aktualne narzędzia
naukowe, od genetyki począwszy, poprzez biologię ewolucyjną i
nieuchronnie na neuroobrazowaniu kończąc.
Cieszy mnie na ogół wykorzystywanie takich narzędzi i tym bardziej ubolewam, że wykorzystuje się je w przypadku tego konkretnego daremnego przedsięwzięcia.
Cieszy mnie na ogół wykorzystywanie takich narzędzi i tym bardziej ubolewam, że wykorzystuje się je w przypadku tego konkretnego daremnego przedsięwzięcia.
Naprawdę
nie istnieje coś takiego jak “religia”. Większość ludzi
żyjących we współczesnych społeczeństwach myśli, że gdzieś
tam jest coś takiego jak “religia”, mając na myśli rodzaj
społecznego i poznawczego pakietu w skład którego wchodzą poglądy
dotyczące nadprzyrodzonej sprawczości [agency] (bogów i tym
podobnych), poglądy na moralność, poszczególne rytuały oraz
czasami specyficzne doświadczenia, jak również uczestnictwo w
konkretnych społecznościach gromadzących ludzi wierzących, czy
wreszcie skład specyficznych organizacji (kasty kapłańskie,
kościoły, itp.) Wszystko to, jak powiedziałem, uważane jest za
„pakiet”, gdzie każdy element ma sens w odniesieniu do innych
elementów, zważywszy na zwartą i wyraźną doktrynę. To
rzeczywiście jest sposób w jaki większość wielkich „religii”
- powiedzmy islam czy hinduizm – jest nam prezentowanych; tak myśli
o nich ich instytucjonalny personel, wielu uczonych oraz większość
wiernych.
Ale
to wszystko jest niedawnym wynalazkiem. Większość ludzkiej
ewolucji przebiegała w obrębie małych społeczności, które nie
miały żadnych religijnych instytucji. Tak, aż do niedawna było
również w przypadku większości skupisk ludzkości znajdujących
się poza zasięgiem rozwoju nowoczesnej gospodarki i nadal jest tak
w przypadku odległych miejsc poza bezpośrednim wpływem
współczesnych państw. We wszystkich tych miejscach nie istnieje
ujednolicona domena „religii”. To prawda, możemy mieć do
czynienia z różnego rodzaju wyobrażeniami na temat nadprzyrodzonej
sprawczości, wyobrażeniami odnośnie moralności (często z tą
sprawczością powiązanych), mogą istnieć kategorie związane z
rytualnymi sekwencjami, które muszą być wykonane (niektóre w
powiązaniu, a niektóre bez związku z duchami, itd.), może
pojawiać się kwestia przynależności do wspólnoty (na ogół nie
wiążącej się z moralnością czy nadprzyrodzoną sprawczością),
ale nie ma niczego, co uzasadniałoby łączenie tych wszystkich
rzeczy razem.
„Religia”
to niedawny wynalazek wyspecjalizowanych organizacji, które
rozwinęły się wraz ze wczesną państwowością, zwykle w
społeczeństwach posługujących się pismem. Instytucje te
grupowały rytualnych specjalistów, którzy wspólnie próbowali
zakładać korporacyjne monopole świadczące konkretne usługi – i
stopniowo tworzyli stabilne doktryny, standaryzowali rytuał,
zapewniali sobie wyłączność na oferowane usługi oraz inne
aspekty korporacyjnej marki.
Dlatego
naukowe wyjaśnienia tego co dzieje się w religiach, a co zwykle
określane jest mianem czegoś „religijnego”, kończy się
podważeniem znaczenia tego terminu oraz ukazuje to, że nie ma
niczego sui
generis
w tego rodzaju myślach, normach i praktykach. Przykładowo, wielu
ludzi dobrej woli przekonywało nas że „religia” tworzy
kosztowną sygnalizację, lecz z tym oczywiście spotykamy się w
wielu innych kontekstach ludzkiej komunikacji, a często wcale
niekoniecznie w „religii”. To samo odnosi się do innych
argumentów, powiedzmy, że „religia” wymaga „zawieszenia
niewiary”, że przyczynia się społecznej spójności (lub
społecznego rozczepienia), że wywołuje szczególnego rodzaju
doświadczenia, itd. Wszystkie te cechy występują czasami w
połączeniu z wierzeniami w nadprzyrodzoną sprawczość, ale
czasami występują bez takich wierzeń, zatem kategoria „religijny”
wyjaśnia niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek wyjaśnia.
Podkreślam
– nie chodzi mi o kwestię „definicji”. Wielu ludzi w branży
wyjaśniania religii twierdzi, że potrzebujemy lepszej, szerszej,
bardziej empirycznej, itd. - definicji religii. Ale w dużej mierze
takie stanowisko wydaje się być błędne. Problem jest natury
ontologicznej, nie zaś terminologicznej. Trójkąty prostokątne i
jednorożce mogą być bardzo jasno zdefiniowane – ale one po
prostu nie istnieją.
W
wielu ludzkich językach i kulturach nie znajdujemy lokalnego
określenia dla „religii”, a gdzie takowe jest, zawsze jest to
termin stworzony lub przejęty przez specyficzne, bazujące na
piśmie, organizacje i jest on etykietą, która wyróżnia ich
specjalizację. Co jednak w przypadku, kiedy jakiś język nie posiada
odpowiednika dla czegoś co inni ludzie uważają za oczywistość?
Może
to przywodzić na myśl jedną z dwóch diametralnych sytuacji.
Zastanówmy się nad kontrastem pomiędzy „składnią” czy
„ekonomią” z jednej strony, z drugiej zaś, „sportem” lub
„rozwodem”. Mimo, że większości ludzkich języków do niedawna
nie posiadała odpowiednika terminu „składnia”, wszystkie one
posiadały składnię. Mimo, że pojęcie ekonomi jest kategorią
naukową, wszystkie ludzkie społeczności posiadają ekonomiczne
procesy. Ale w miejscu, w którym nie ma terminu, który można
byłoby przetłumaczyć jako „futbol” czy „rozwód”, jest
całkiem pewne, że nikt nie uprawia sportów czy się rozwodzi.
Badanie
„religii” w przypadku zagadnień czy artefaktów związanych z
duchami albo przodkami, które wywodzą się sprzed istnienia
religijnych instytucji lub pochodzą z terenów nie objętych ich
wpływem, przypomina badanie „sportu” w miejscach, gdzie takie
pojęcie nie występuje. Można z pewnością stwierdzić, że
ludzie w tamtym miejscu wykonują czasami czynności wymagające
intensywnego wysiłku fizycznego, że w innych okolicznościach
konkurują pomiędzy sobą wykonując trudne zadania, że czasami dla
zabawy rzucają w siebie przedmiotami, że często wspierają swoją
grupę przeciwko innej... Nie istnieje jednak wyodrębniony czas i
miejsce gdzie jedni ludzie konkurują ze sobą dla zabawy w
uciążliwych i trudnych fizycznie zadaniach, inni z kolei to
wszystko obserwują i popierają jedną ze stron. „Sport” to
właśnie jedna z tych instytucji, którą jedni ludzie mają, a inni
jej nie mają.
Oczywiście,
to samo tyczy się „religii”. Skoro jednak nie ma czegoś
takiego, to dlaczego się o tym tyle mówi? Dlaczego (skądinąd
inteligentni) uczeni chcą posługiwać się tym terminem?
Widzę
tylko trzy możliwe powody:
[1]
Motywacja natury ideologicznej, która z naukowego punktu widzenia
jawi się dość złowrogo. Twierdzenie, że “religia” nie jest
tylko specyficznego rodzaju instytucją ściśle związaną z
konkretnym okresem historii i obszarem występowania, może być
stwierdzeniem normatywnym, oznaczającym, że wszystkie (lub
wszystkie w pełni rozwinięte) systemy polityczne tworzone przez
człowieka powinny posiadać instytucje religijne oraz że państwa
większości społeczeństw plemiennych są w tym względzie w jakiś
sposób nienormalne czy prymitywne. To nie są tylko jakieś moje
wymysły. Ze względów oczywistych dla instytucji religijnych to
ważne, aby twierdzić, że istnieje coś takiego jak „religia”
(którą te instytucje wyjaśniają, zarządzają, itd.). Jeśli się
tego nie akceptuje, nie ma żadnego faktycznego powodu by te
instytucje odgrywały jakąkolwiek rolę społeczną, co więcej, by
te instytucje w ogóle istniały. To może wyjaśniać dlaczego
przedmiot „religioznawstwa” (w tych miejscach gdzie takowy
istnieje) jest zawsze infiltrowany przez religijnych apologetów, bez
względu na to jak heroiczne wysiłki czynią poważni naukowcy
pragnący bronić prawdziwej nauki przed tą podstępną inwazją (zobacz Don Wiebe).
[2]
O wiele bardziej przygnębiającym powodem jest to, że ludzie którzy
opowiadają o „religii” zwyczajnie nie odrobili lekcji, nie
przestudiowali zadanej im antropologii. Tak powiedzmy mają się
sprawy w przypadku większości dziennikarzy, którzy się tym
terminem posługują. Mam wiele nieprzyjemnych wspomnień z prób
tłumaczenia dziennikarzom, przykładowo, że pytanie o to czy
Neandertalczycy posiadali „religię” nie ma zwyczajnie sensu, że
„animiści” wymieniani w światowych opracowaniach nie są
członkami żadnej „religii” - wszystko to jednak na próżno.
[3]
Ostatnim powodem jest to, że to zwyczajnie wygodny sposób
określenia czegoś co jest obiektem naszych badań, ale jednocześnie
jest to sposób niezobowiązujący względem tego konkretnego
jednorożca.
Niby
jest w tym jakiś pragmatyczny sens. Mam na myśli sytuację, kiedy
pracuje się w branży pozyskiwania grantów czy sprzedaży książek,
można wtedy w sumie wybaczyć mówienie o „mózgu i religii”,
„ewolucji religii”, „jak działa religia”, „wyjaśnianiu
religii”, czy nawet jeśli jest się zdesperowanym, mówienie o
„religii wyjaśnionej”.
Wszystko
to jest nieszkodliwe, ale wtedy tylko jeśli następnie wasze badania
przystępują do opróżniania tego pojęcia i wyjaśniania dlaczego
badania empiryczne muszą skupiać się na autentycznie naturalnych
zjawiskach, takich jak powiedzmy, kosztowne sygnalizowanie, koncepcje
sprzeczne z intuicją, monopolistyczne gildie specjalistów,
psychologia koalicyjna, wyobrażeni sprawcy [agents], itd. Nasza
sytuacja jest dość trudna, ponieważ istnieje spore społeczne
zapotrzebowanie na naturalistyczne wyjaśnienia „religii”, tym
bardziej w świecie, który stał się bardziej niebezpieczny wskutek
działań religijnych fanatyków. Oczywiście, wychodzenie na przeciw
temu popytowi nie oznacza, że wierzy się w istnienie „religii”.
Jednak takie opróżnianie z treści tego mylnego pojęcia zdaje się
niebezpiecznie graniczyć z sytuacją, w której „nie ma się już
nic więcej do powiedzenia o religii”. Ludzie, którzy są
autentycznie zaniepokojeni niebezpieczeństwami jakie stwarza
współczesny fanatyzm mogą traktować takie stwierdzenia - jak
powiedzmy „nie istnieje coś takiego jak religia” - jako raczej
akademickie. Musimy zatem zaangażować się w szczególnego rodzaju
delikatne ćwiczenia retoryczne, które mają mieć na celu
przekonanie, że nauki kognitywne i ewolucyjne mają faktycznie wiele
do powiedzenia na temat tego, co ludzie zwykli nazywać „religią”,
i w rezultacie w delikatny sposób prowadzić ludzi do wniosku, że
„religia”, jak eter czy flogiston, stała się częścią
śmietnika historii nauki.
Źródło:
ICCI
Czytaj
też: Zmuszeni aby wierzyć i bić pokłony?
W jakim sensie trójkąty prostokątne nie istnieją? Czy chodzi o to, że są pewnymi abstrakcjami matematycznymi, a nie rzeczywistymi materialnymi obiektami? Ale tak samo jest np. z wymienioną w tekście składnią. Składnia też jest tylko pewnym abstrakcyjnym pojęciem, w rzeczywistości możemy obserwować jedynie przykłady zdań, z których jedynie drogą reverse-engineeringu ;) możemy wydedukować pojęcie składni.
ReplyDeleteA o ile abstrakcyjne, matematyczne trójkąty prostokątne fizycznie nie istnieją, to jak najbardziej istnieją fizyczne reprezentacje trójkątów prostokątnych (np. ekierka) - i nie tylko istnieją, ale mają ogromne praktyczne zastosowanie...
Więc nie bardzo rozumiem, o co chodzi z tymi trójkątami prostokątnymi...