Ci
wszyscy, którzy bacznie śledzą proces ciągłego przenikania się
wątków buddyjsko-terapeutycznych w naszej zachodniej kulturze,
zapewne znają już cudowny produkt, dostępny również w ofercie
rodzimego przemysłu terapeutycznego, jakim jest „terapia poznawcza
oparta na uważności” (w skrócie MBCT). MBCT jest podrasowaną
wersją ogromnie popularnej dziś na świecie marki terapeutycznej
nazywanej terapią behawioralno poznawczą (CBT). Różnica pomiędzy
tymi dwiema markami psychoterapii polega na tym, między innymi, że
do MBCT wpleciony został wątek medytacji, którą w nazwie
sygnalizuje słowo „uważność”.
Przeglądając
wczorajszy magazyn świąteczny GW natknąłem się na wywiad z ekonomistą Guyem Standingiem, autorem wydanej właśnie w Polsce
książki pt. Prakariat. Nowa niebezpieczna klasa. Wywiad ten
skłonił mnie do ponownego sięgnięcia po tę książkę. W niej
czytelnik znaleźć może, między innymi, krótki rozdział
zatytułowany „Państwo terapeutyczne” (patrz poniżej), który
zwraca uwagę na strukturalne przyczyny dzisiejszej
popularności synkretyzmów w rodzaju MBCT. To że nie porusza
bezpośrednio kwestii MBCT - mówi jedynie o CBT i to wyłącznie w
kontekście brytyjskim – jest właściwie bez znaczenia, ponieważ
obie te marki są częścią tego samego globalnego „kultu
terapii”.
O
ile mi wiadomo, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, państwo
polskie nie jest na tyle hojne i gotowe na podobne eksperymenty w sferze polityki społecznej, aby oferować czy wręcz przymuszać
swoich obywateli „w potrzebie” do korzystania z narzędzi w
rodzaju MBCT. Wiele osób decydujących się na taką terapię
zwyczajnie płaci za nią z własnej kieszeni, podobnie jak za całą
resztę prywatyzowanych usług zdrowotnych.
Jest to paradoksalnie o wiele korzystniejsza sytuacja. Istnieją bowiem mocne przesłanki aby sądzić, że to nie tyle my sami powinniśmy poddać się terapii, lecz że w pierwszej kolejności, terapii poddana powinna zostać cała struktura polityczno-społeczna, która formuje chronicznie niepewne przyszłości jednostki (owych prekariuszy), a potem bezwiednie popycha je w objęcia terapeutów, „coachów” oraz innych trenerów „uważności/medytacji”, którzy tylko utwierdzają je w przekonaniu, że to w zasadzie w nich samych tkwi źródło ich niedoli i cierpienia.
I na dodatek struktura ta ani myśli za to wszystko płacić.
Jest to paradoksalnie o wiele korzystniejsza sytuacja. Istnieją bowiem mocne przesłanki aby sądzić, że to nie tyle my sami powinniśmy poddać się terapii, lecz że w pierwszej kolejności, terapii poddana powinna zostać cała struktura polityczno-społeczna, która formuje chronicznie niepewne przyszłości jednostki (owych prekariuszy), a potem bezwiednie popycha je w objęcia terapeutów, „coachów” oraz innych trenerów „uważności/medytacji”, którzy tylko utwierdzają je w przekonaniu, że to w zasadzie w nich samych tkwi źródło ich niedoli i cierpienia.
I na dodatek struktura ta ani myśli za to wszystko płacić.
Państwo
terapeutyczne
Libertariański paternalizm i leżący u jego źródła utylitaryzm stawiające sobie za cel uszczęśliwianie ludzi rozpętały kult terapii, przypominając to, co działo się w okresie masowej niepewności pod koniec dziewiętnastego wieku. Dziś hegemonicznym narzędziem spełniającym funkcję terapeutyczną jest terapia behawioralno-poznawcza (CBT). Powstała ona w Stanach Zjednoczonych, lecz rozprzestrzenia się po całym świecie w niewiarygodnym tempie.
W wielkiej Brytanii, po szoku [kryzysu gospodarczego z] 2008 roku, zamiast zajmować się strukturalnymi przyczynami stresu i depresji, rząd do walki z nimi zaprzągł CBT. Twierdził, że miliony ludzi cierpią z powodu niepokoju lub depresji, tak jakby były to zjawiska tożsame. Od terapeutów CBT oczekiwano, by uczyli ludzi, jak żyć, jak reagować i jak zmieniać swoje zachowanie. Rząd uruchomił program na rzecz zwiększania dostępu do terapii psychologicznych, dzięki któremu każdy pacjent mógł otrzymać od swojego lekarza skierowanie na CBT w ramach Brytyjskiej Służby Zdrowia (NHS). Wzmocnieniem programu był projekt „leczenia rozmową”, który polegał na utworzeniu w urzędach pracy placówek koordynatorów zdrowia psychicznego. Uważano, że wysyłanie przez urzędy pracy bezrobotnych do ośrodków terapii CBT doprowadzi do wzrostu poziomu zatrudnienia. Niepotrzebne było żadne skierowanie lekarskie. Po co męczyć się z diagnozą, skoro lekarstwo jest już znane?
Rząd odłożył fundusze na opłacanie wstępnych składających się z ośmiu sesji, planując, że w ciągu pięciu lat każdy będzie mógł „skierować się” na leczenie. W jaki sposób osiem sesji CBT miało sprawić, że „Brytania będzie pracować”, pozostawało niejasne. Zamiast rozpoznawania przyczyn powstałych trudności, tendencją stało się leczenie ofiar złego zarządzania gospodarką oraz zachęcanie ich do myślenia, że faktycznie leczenia potrzebują.
To normalne, że można być zaniepokojonym, wiedzie się żywot prekariusza. Raz na bezrobociu, raz w pracy, wciąż w napięciu, czy wystarczy na jedzenie i czy będzie gdzie spać w następnym miesiącu. Dlaczego te zwyczajne niepokoje miałyby być powodem wysłania kogoś na kosztowną terapię? Może ona przemienić niepokój w jeszcze gorszą dolegliwość – depresję. Papierkiem lakmusowym mogłoby być tutaj zastosowanie libertariańsko-paternalistycznej zasady wyboru. Niech bezrobotni mają wybór między ośmioma sesjami CBT lub ekwiwalentem pieniężnym równym kosztom takiej terapii. Czy ktoś chce się założyć, co wybrałaby większość? Problem polega na tym, że „architektury wyboru” nie projektuje się w ten sposób.
Labourzystowski rząd rozważał, czy niektórzy wnioskujący o zaświadczenie o niezdolności do pracy nie powinni odbyć CBT przed pójściem na zasiłek chorobowy, który jeden z urzędników opisał jako „ośmiotygodniowy okres powstrzymujący ludzi przed uzyskaniem statusu osoby trwale niezdolnej do pracy”. Kto będzie określał, która osoba „potrzebuje” CBT? Wkrótce decydenci zaczną głosić, że ci, którzy nie poddadzą się CBT, stracą uprawnienia do pobierania świadczeń. A czy uczestnictwo w terapii będzie objęte klauzulą poufności? Albo czy informacja o tym, że w konsekwencji swoich „słabości” dana osoba brała udział w takich zajęciach, będzie przekazywana potencjalnym pracodawcom?
W samej terapii nie ma niczego złego, wątpliwe jest jednak wykorzystywanie jej jako integralnego narzędzia polityki społecznej prowadzonej przez państwo i zarazem narzędzia państwowego panoptykonu, które służyć ma do wytwarzania „uległych umysłów” i wykrywania wywrotowych myśli – takich jak ta, że oferty służalczych, prekarnych stanowisk pracy o niskim statusie powinny być przez bezrobotnych odrzucane. Tylko wtedy, kiedy ludzie będą je odrzucać, oferenci takich stanowisk będą zmuszeni do ich uatrakcyjnienia lub radzenia sobie bez nich, jako niewartych ludzkiego wysiłku.
Przełożyli Paweł Kaczmarski i Mateusz Karolak
Czytaj również: Guy Standing w Dzienniku Opinii
No comments :
Post a Comment