Mówiłem o tym, jak bycie w naturze wzmacnia medytację, przywołując przykład tajskich mistrzów z tradycji leśnej, którzy pod koniec XIX wieku porzucili klasztory w miastach, żeby medytować w dżungli. W klasztorze-uniwersytecie w Bangkoku temat raczej niebezpieczny.
W lesie człowiek uruchamia wszystkie zmysły, pozbywa się stresu, za to nabiera kreatywności i nieosiągalnej w mieście klarowności myślenia. Tak mówią najnowsze odkrycia neuronauki. Tamci mnisi ich nie znali, a jednak opisywali te efekty. Uczyli się, że są częścią środowiska, od drzew, które nocą zwijają liście. Od dreszczy zimna albo z zachowania owadów pobierali nauki o tym, że wszystko jest w ruchu; od ciał martwych zwierząt dowiadywali się, że wszystko przemija. Dla nich dhamma - rzeczy takie, jakie są - była obecna w naturze, bez filtra ludzkiej neurozy. I sama się odsłaniała temu, kto chciał widzieć. Odkryli - jak wynika z przekazów, które po sobie zostawili - że wystarczy siedzieć pod pewnymi gatunkami drzew, a gorączka sama mija. Także pragnienie i głód.
W
tym krótkim fragmencie pochodzącym z artykułu pt. Terapia Buddą
z weekendowego wydania GW, Marcin Fabjański, jak każdy rasowy
modernista buddyjski wykonuje klasyczny zabieg nałożenia na siebie
trzech odmiennych wizji rzeczywistości: buddyjskiej, naukowej oraz
romantycznej. Celem tego retorycznego manewru jest oczywiście nic
innego, jak legitymizacja tej pierwszej wizji, a dokładniej jej
zdemitologizowanej i spsychologizowanej mutacji. Bo ta religijna
wizja świata, czy raczej filozofia, jak usilnie stara się przekonać
swoich czytelników autor, byłaby dziś zupełnie nieobecna na
Zachodzie, nawet w tej radykalnie okrojonej wersji, gdyby niezliczone
zastępy propagatorów „Dharmy” w rodzaju Fabjańskiego, nie
stosowały tej retoryki nieprzerwanie już od – właśnie, skąd ta zbieżność? - końca XIX w.
Ktoś,
kto próbował dociekać genezy tego niewątpliwego nadużycia, czy
wręcz jawnego przekłamania, usiłującego porównywać współczesną
wiedzę naukową z dharmicznym toposem „rzeczy takich, jakie są”,
w pierwszej kolejności wskaże na fakt, że to co sygnalizuje słowo
yathābhūta (bo taki faktycznie jest najbliższy odpowiednik
owych „rzeczy takich, jakie są” w klasycznym buddyzmie),
odzwierciedlane jest, nie przez ciągle falsyfikowalne i kolektywne
ustalenia nauk empirycznych - a tym bardziej przez subiektywne
doświadczenie - lecz przede wszystkim przez Buddha-vacana,
czyli przez wieczne i posiadające dla wiernych absolutną moc
poznawczą słowo Buddy. Wszechwiedzące słowo, które ludzkie
wcielenia, jak i inne niezliczone istnienia, szufladkuje w określonym
porządku karmicznej przyczynowości, która od eonów napędza
kosmiczne otchłanie samsarycznego bytu.
Na
tym właśnie polega fundamentalna, choć trudna do wychwycenia
różnica pomiędzy retorycznym zawładnięciem dziedziny zjawisk
naturalnych za pomocą absolutyzmu dharmicznych reprezentacji a
chwiejnym ich ujęciem za pomocą doraźnych, nieustannie
redefiniowanych ram i teorii nauk empirycznych. Różnica ta
najdobitniej przejawia się w fenomenologicznej wykładni
buddyjskiego „bezpośredniego doświadczenia” medytacyjnego,
gdzie moderniści za pewnik biorą to, że ma ono rzekomo naturę
nieosądzającą, opróżnioną z myśli dyskursywnej. Tkwiąc przy
tym swoistym dogmacie, moderniści buddyjscy, nie dopuszczają do
siebie faktu, że nieomylna Buddha-vacana, nie tyle definiuje
„medytację” w kategoriach deskryptywnych, co zdecydowanie stawia
na kategorie preskryptywne. A po ludzku mówiąc, nie tyle akcentuje
subiektywne doświadczenie medytującego i zachęca go do
„bezpośredniego” postrzegania, powiedzmy, swojego „wnętrza”, co raczej narzuca
mu to, co powinien doświadczyć krocząc „ścieżką”
prowadzącą ku buddyjskiemu zbawieniu. Zatem kluczowe terminy buddyjskie typu samatha, vipassana, sotapatti czy jhana, jak pisze Robert Sharf, nie nabierają sensu ze względu na to, że odnoszą się wobec wyraźnie określonych „doświadczeń”, których doznają buddyjscy praktycy medytacji. Raczej, znaczenia takiej terminologii należy doszukiwać się w polemicznym i ideologicznym kontekście, w którym osadzona jest medytacja buddyjska. I dodaje, że najbardziej przekonujące argumenty na rzecz tej tezy nie są natury teoretycznej, lecz etnograficznej. Z takim wnioskiem każdy, kto kiedykolwiek zadał sobie choćby najmniejszy trud przyjrzenia się gorącym dysputom pomiędzy rozlicznymi „mistrzami”, graniczącymi często z jawną agresją, nie będzie raczej dyskutował.
Efektem
tej dzisiejszej zmiany akcentów jest nic innego, jak fakt, że w
dwudziestym pierwszym wieku nadal zbija się kapitał na
wybebeszonych z metafizyki, pozbawionych w zupełności
kosmologicznego tła, starożytnych ideach i nadziejach; nadal tak
wielu, skądinąd w zupełności zeświecczonych amatorów egzotyki,
poszukuje Kosmicznego Gwaranta swojej ludzkiej egzystencji, i nadal w
infantylnej pozie obsesyjnie terapeutyzuje „filtr ludzkiej neurozy”
przed Magicznym Lustrem zwanym Buddą.
Słowo
jeszcze odnośnie romantyzowania świata przyrody, czy jak kto woli, natury; tego wątku, który wspomaga „kreatywność” agitatorów
buddyjskich w rodzaju Fabjańskiego. (Odnośnie historycznego kontekstu tego zjawiska patrz tutaj). W
The Making of Buddhist Modernizm, David L. McMahan przypomina,
że ta dzisiejsza iście romantyczna rewerencja dla świata natury i
dzikich ostępów nie jest wcale tak jawnie obecna w kanonie
palijskim, w którym przyroda figuruje raczej w sposób dość
ambiwalentny. Niektóre ustępy, istotnie, sugerują że najlepszym
miejscem by praktykować dharmę są ciche miejsca na łonie natury, co więcej, niektóre z tych fragmentów otwarcie opiewają jej piękno. W
Theragatha, Kassapa wychwala życie i praktykowanie w dziczy, gdzie
„te skaliste granie cieszą moje oko”. (Thag 1062-71). Istotnie,
wczesnobuddyjscy asceci opuszczali ówczesne zatłoczone miasta by
udać się na leśne odludzie, lecz ich najważniejszy cel nie był
wyrażany w kategoriach docenienia piękna przyrody czy korzystania i
czerpania radości z faktu bycia blisko natury. Niektóre partie
indyjskiej literatury buddyjskiej mówią również o tym, że las
jest miejscem napełniającym strachem, pełnym groźnych zwierząt, robactwa i
bandytów. Co jest jednak najważniejsze to fakt, że w literaturze
palijskiej nie sposób znaleźć wątków mówiących o tym, że
natura jest w jakiś sposób święta czy uświęcona; że poczucie
scalania się ze światem naturalnym jest w jakikolwiek sposób
synonimem czy katalizatorem wywołującym przebudzenie.
Zakończę
innym fragmentem z tej samej książki McMahana:
„Na
ironię zakrawa fakt, że buddyjskie techniki uważności stosowane
obecnie do tego, by móc w sposób bardziej umiejętny radzić sobie
ze złożonymi sytuacjami jakie niesie życie we współczesnym
świecie – praca, rodzina, życie społeczne i polityczne –
rozwijane były pierwotnie przez mnichów, którzy rzekomo wyrzekli
się tych dziedzin życia. Co więcej, wczesne opisy takich praktyk
zdają się sugerować, że miały one niewiele wspólnego z
„otwieraniem świata” czy „docenianiem codziennego życia”, a
jeszcze mniej z byciem bardziej produktywnym i wydajnym w miejscu
pracy (kolejny współczesny sposób wykorzystania uważności). Po
pierwsze, praktyki te stworzone były w celu zwiększenia świadomości
w obrębie różnego rodzaju stanów umysłu i uwolnienie
praktykującego z bycia w nie uwikłanym, a celem ostatecznym było osiągnięcie nirwany, pokonanie cierpienia oraz zakończenie cyklu powtórnych
narodzin. Wczesny etos buddyjski, przynajmniej jeśli mamy do
czynienia z tym, co przedstawia kanon palijski, nie zachęca do
głębszego angażowania się, uczestnictwa oraz łączności ze
światem. (...) istnieje mało dowodów na to - tak w
źródłach historycznych, jak i we współczesnej etnografii - aby w
tradycyjnym kontekście, uważność oraz medytacja były kluczowymi
elementami składającymi się na życie zwykłych ludzi
przestrzegających zasad dharmy. Stosowanie uważności jako źródła wdzięczności wobec życia czy za jej pomocą wynajdywania bardziej umiejętnych metod radzenie sobie
z pracą, rodziną i innymi wywołującymi napięcie okolicznościami
życiowymi, jest zjawiskiem współczesnym.”
PS.
Ponieważ
artykuł Fabjańskiego w tajemniczy sposób wyparował już z sieci,
chciałbym przytoczyć tutaj jeszcze jeden fragment wiele mówiący o autorze. Zatem, zaraz przed cytowanym już na wstępie tego wpisu
fragmencie, pojawia się następująca krótka wzmianka:
„W sali było jakieś sto osób – profesorowie, doktoranci, akademiccy oficjele. Wlepiali na mnie wzrok z niewypowiedzianym pytaniem: „Naprawdę? Ten facet z innego kontynentu chce nam powiedzieć coś nowego?”. Stałem przed nimi boso, w marynarce, czekając aż ucichnie szmer rozmów. To nie senny koszmar, tylko początek mojego wykładu ostatniej zimy na Mahachulalongkornrajavidyalaya University w Bangkoku, być może największym uniwersytecie buddyjskim współczesnego świata.
[tutaj pojawia się fragment cytowany na początku wpisu]
„Mnich dziekan podziękował mi za wykład, wcisnął kopertę ze zwitkiem bahtów i rzucił: Ale buddyzm jest religią, a nie filozofią. - Ależ nie, Czcigodny, buddyzm to filozofia – powiedziałem. Cisza, która zapadła, uświadomiła mi, że na tym uniwersytecie nie kwestionuje się słów kogoś, kto wiesza na ścianie gabinetu wspólne zdjęcie z Barakiem Obamą.” (str. 42-43 wydania papierowego)
We
fragmencie tym, który jest szczególnego rodzaju zabiegiem
marketingowym, twórca Szkoły Filozofii Dostrojenia do Procesu Życia
(sic!), manipuluje czytelnikiem za pomocą motywu „szlachetnego dzikusa” J.J.
Rousseau („boso, w marynarce”), i dodatkowo kreuje się na kogoś w
rodzaju ikonoklasty zen, który przełamując sztywne, krępujące
konwencje, ma w domyśle wyzwalać u swojej potencjalnej klienteli
„kreatywność” i „klarowność myślenia”. Jego „szlachetna
dzikość” jest doprawdy nieposkromiona, dzięki niej nie straszne mu
nawet największe uniwersytety buddyjskie współczesnego świata i wszyscy ci fotografujący się z Barakiem Obamą, czcigodni, dziekani-przeorowie. Co dopiero
mówić o polskiej newagowej klienteli, która takie konfabulacje
przyjmie zapewne bez zmrużenia oka.
Tak
czy owak, za „wyskok”, który Fabjański rzekomo sprowokował w
Bangkoku należą mu się gratulacje. Tupet i jednocześnie
samozadowolenie, z jakimi próbował wmawiać ludziom „stamtąd”,
że buddyzm nie jest religią, nie jest niczym innym jak klasyczną
neokolonialna arogancją. W najlepszym razie to zwyczajny stek bzdur powielany przez modernistów buddyjskich, chcących
już od ponad stu lat wedrzeć się na konkurencyjny rynek religijny
nadal zdominowany na Zachodzie przez chrześcijańskich czy
islamskich monopolistów, o współczesnym „kulcie terapii” nie
wspominając. Jeśli miałbym coś zasugerować autorowi aby na
przyszłość nie wystawiał się ponownie na taką śmieszność, to warto
byłoby zacząć od podstaw. „Podstaw buddyzmu”, rzecz jasna. Tam
(str. 59-61) Rupert Gethin tłumaczy z czego wynika to wszędobylskie
dzisiaj przekonanie - i towarzysząca mu arogancja - o tym, że buddyzm nie jest religią.
Cieszy to celne zaoranie kocopołów Fabjańskiego, jego redukowanie buddyzmu do filozofii, nawet rozumianej na wzór presokratyków bardziej ''holistycznie'' niż ograniczona do czystej spekulatywności dziedzina wiedzy, jest głęboko rozczarowujące. Szkoda, wpierw ucieszyłem się, że wraz z popularyzacją therawady będzie wreszcie szansa nad Wisłą do zapoznania się z dojrzalszą postacią dharmy Sakjamuniego od serwowanej dotąd przez Ole-ja-pier...ę czy MUczące dzeny, a tymczasem wygląda na to, iż to jedynie bardziej wyrafinowana i przez to perfidna forma tej samej ściemy jaką stanowi nastawiony na masowanie obolałego ego współczesnego nuworysza pop-buddyzm.
ReplyDeleteA ja mam w dupie mistrzów i ich spory, jak również Fabjańskiego. Natomiast wiem jakie jest moje "bezpośrednie doświadczenie", i wiem, że przydarzyło mi się jeszcze zanim trafiłem do ośrodka buddyjskiego, pod wpływem obejrzenia pewnego filmu (zupełnie niebuddyjskiego), który przyniósł mi odpowiedź na pewne pytania, nad którymi zastanawiałem się od zawsze. I kiedy trafiłem do ośrodka, z wielką radością i poczuciem "bycia w domu" odkryłem, że to, czego się tam naucza, znakomicie pokrywa się z tym doświadczeniem. Więc przynajmniej w moim przypadku doświadczenie było najpierw, a praktyka medytacji potem. A mistrzowie... Nigdy nie byli zbyt istotni. Szanowałem mistrza, ale niedługo od rozpoczęcia praktyki uformowała moją dalszą praktykę "próba", jaką przeszedłem słysząc go pierdolącego totalne bzdury. Popadłem w mocne wątpliwości "co ja tu robię", które trwały może przez dobę - po czym pojawiła się myśl: a co mnie obchodzi, co mówi mistrz? Ja bez niego wiem, co ja tu na tej poduszce mam do zrobienia, i nie ma na to wpływu fakt, czy mistrz będzie mówił mądrze czy głupio.
ReplyDeleteOd tego czasu zawiodłem się na wielu mistrzach, opuściłem szkołę, i dalej dokładnie wiem, jaki jest i ma być kierunek mojej praktyki, bo wyznacza mi go to przeżyte na początku (kiedy jeszcze nic nie wiedziałem o buddyzmie) doświadczenie.
Tak więc bazując na nim, będę obstawał przy tezie, że to właśnie doświadczenie określa i nadaje sens całej buddyjskiej teorii, a nie odwrotnie. Ale równocześnie zdaję sobie sprawę, że takie doświadczenie zdarza się faktycznie rzadko i większość ludzi, z którymi spotykałem się w ośrodku, po prostu go nie miała...