Sugerujemy przeto, że ideologia „działa” lub „funkcjonuje” w ten sposób, że rekrutuje” podmioty spośród jednostek, albo „przekształca” jednostki w podmioty, poprzez tę ścisłą operację, którą nazwaliśmy interpelacją, a którą można sobie wyobrazić na wzór najbanalniejszego wezwania policyjnego (albo nie) wszystkich czasów: „Hej, ty tam!”
... ci, którzy tkwią w ideologii, uważają z definicji, że sami znajdują się poza nią: jednym z rezultatów ideologii jest praktyczne zanegowanie ideologicznego charakteru ideologii przez ideologię: ideologia nigdy nie mówi: „jestem ideologiczna”.
- Louis Althusser – Ideologie i aparaty ideologiczne państwa
Buddyzm ideologią?! - powtarza ktoś z niedowierzaniem. Czyż tą przystań, to schronienie przed irytującym światem mediów i wulgarnym konsumpcjonizmem; tą apolityczną oazę dla zdegustowanego i zmęczonego brutalną polityką obywatela/konsumenta, można o zdrowych zmysłach nazwać ideologią? Już na wstępie, sam termin „ideologia” źle się nam kojarzy, prawda? Bo Polacy, niejako odruchowo, kojarzą to słowo z czasami PRL'u, z „komuną”. A że najlepszych myśli z tym okresem raczej nie wiążemy, tym bardziej zestawianie tych dwóch słów „buddyzm” i „ideologia” może się dla wielu wydawać albo w najlepszym przypadku jakimś niewybrednym żartem, albo zwyczajnie prowokacją szargającą ich tzw. „uczucia religijne”. Nawiasem mówiąc, to chyba nie przez przypadek prawica jako straszak wybrała sobie ostatnio „ideologię” gender? Bo co skuteczniej pobudzi wyjątkowo nadwrażliwe obwody bezpieczeństwa i ostrożności w mózgu tradycjonalisty, jeśli nie slogan łączący ze sobą lewackość i seks?
Ale do rzeczy. Przełomowy rok 1989 nie był jednak fukuyamowskim końcem historii, i co za tym idzie - wbrew piewcom neoliberalizmu - nie był również kresem ideologii. Był to moment, kiedy skrajnie nieefektywna, siermiężna ideologia państwowego kapitalizmu (wiem, oficjalnie nazywało się to realnym socjalizmem), zastąpiona została ideologią wolnorynkową, którą instalowano z energicznym wsparciem takich organizacji promujących globalizację, jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Liberalizm, pluralizm, przedsiębiorczość stały się hasłami, które zdominowały wyobraźnie spragnionych wolności obywateli byłych demoludów. Przypływ - żeby posłużyć się popularnym powiedzeniem - podniósł wiele łódek, ale wraz z nim pojawiły się nowe obszary biedy i wykluczenia, wywołane utratą miejsc pracy w brutalnie i pochopnie deregulowanej oraz prywatyzowanej gospodarce. Za tym pojawiła się niepewność zatrudnienia i coraz większe rozwarstwienie dochodowe i majątkowe. Wraz z postępującą atomizacją społeczeństwa, bezpardonowym hiperindywidualizmem i nieustanną konkurencją, pojawiła się potrzeba amortyzowania negatywnych skutków „terapii szokowej”.
Takie okoliczności to oczywiście woda na młyn buddyzmu oraz całej towarzyszącej mu branży psychoterapeutycznej. Z tym że branża ta - podkreślmy - za cel obrała sobie nie bezrobotnych z likwidowanych PGR’ów czy upadającego przemysłu ciężkiego, lecz przede wszystkim awangardę transformacji, czyli tych, którzy tworzyli trzon nowego polskiego mieszczaństwa albo przynajmniej do niego aspirowali. Zdezorientowana destrukcyjną dynamiką gospodarki wolnorynkowej klasa ludowa, jak nakazuje „tradycja", szukała pocieszenia raczej w rodzinie, katolicyzmie lub nacjonalizmie, kojąc się dodatkowo zakupoholizmem i telewizyjną rozrywką, natomiast aspirująca ku Zachodowi, laicyzująca się klasa średnia, chcąc zaznaczyć swoją dziejową odrębność, część swojej rosnącej siły nabywczej zaczęła „inwestować" w pakiet buddyjsko-terapeutyczny, w którym znalazł się również kult fitness, coaching, joga oraz cała pozostała narcystyczna oferta kosmetyczno-dietetyczna. W ten sposób doinwestowany, „przemysł szczęścia" zaczął kwitnąć.
Ale nie o klasyczny podział klasowy tu tylko chodzi, bowiem pęknięcie zaczęło zarysowywać się również w obrębie samej formującej się klasy średniej. Pomiędzy tymi, którzy zdążyli załapać się na korzyści płynące z „terapii szokowej” oraz całą rzeszą ludzi, najczęściej pochodzących z młodszego pokolenia, którzy masowo zaczęli ulegać zjawisku prekaryzacji. Nie należy jednak sądzić że ci pierwsi - przedsiębiorcy, kasta menadżerska, wyższego szczebla kognitariat - zostali oszczędzeni przez presje wynikające z logiki kapitału. Oni również, często zagrożeni wypaleniem zawodowym, podobnie jak nękany ciągłą niepewnością, niższego szczebla prekariat, musieli szukać jakiegoś panaceum na stresy turbokapitalizmu.
Skoro dla ogromnej części z nich historia się zatrzymała, polityka stała się albo domeną klasy technokratów, albo obciachowej prawicy, hiperindywidualizm wyparł zaś jakąkolwiek postać solidarności społecznej będącej jedyną realną platformą walki o zmianę polityczną i moralną - naturalnym zatem odruchem było sięgnięcie ku ofercie sygnowanej przez zawsze uśmiechniętego Dalajlamę oraz innych stoicko usposobionych nauczycieli-terapeutów z całym naręczem „technik siebie” na podorędziu. Ci zaś, posługując się „retoryką bezpośredniego doświadczenia", źródło indywidualnego cierpienia widzieli przede wszystkim w subiektywnym wnętrzu (umyśle) jednostki, która kierowana nawykami ciągłego osądzania i odreagowywania, nie potrafi, niczym mędrzec-asceta, dopasować się beznamiętnie do płynnej rzeczywistości. Jak stwierdził kiedyś jeden z nich, niejaki mędrzec Bhikkhu Bodhi:
“Jeśli poszukamy źródła konfliktów zewnętrznych, odkryjemy, że wypływają one nie z zamożności, zajmowanej pozycji czy dobytku, ale z umysłu.”
Tam też, w owym „umyśle", widzieli oni najpewniejsze źródło komfortu, błogostanu i świeckiej nirwany. Ideologia, polityka, historia, podział klasowy, wyzysk, bieda ... to wszystko nic dla ascety! Bo w rzeczywistości wszystkiemu winny jest niezdyscyplinowany i krnąbrnym „umysł" nieoświeconej jednostki. Nie trudno zrozumieć, jak to ascetyczne przesłanie doskonale dopasowało się do innego popularnego mitu, mianowicie tzw. merytokracji, gdzie każda jednostka jest odpowiedzialna za swój sukces lub porażkę. Mówi się, każdy jest kowalem swojego losu, prawda?
W ten sposób zindoktrynowana osoba, mogła, przynajmniej doraźnie, łudzić się, że jeśli nawet dzięki tym radom i wskazówkom „przemysłu szczęścia”, nie uda jej się w pełni wyswobodzić z trybów wyzysku, to przynajmniej dopasuje się ona, uelastyczni na tyle, że mimo nieuniknionych przeszkód utrzyma się na powierzchni strumienia wolnorynkowej gospodarki. Patrząc na to zaś ze strony interesu pracodawcy, nie trudno sobie wyobrazić jak poręcznym zasobem stał się w ten sposób sformatowany pracownik... Tak też, w wielkim skrócie, spsychologizowany buddyzm stał się ideologicznym dodatkiem dominującego dzisiaj systemu, częścią legitymizującej go „nadbudowy” oraz doraźnym sposobem amortyzowania patologicznych skutków kapitalistycznej logiki.
PS.
Niech ilustracją do powyższych tez będzie wywiad z Zuzanną Ziomecką, pt. Mindfulness - walec na stres. Na wywiad ten natknąłem się czas jakiś po tym jak już napisałem powyższy tekst i przyznam, że jak dotąd, nie spotkałem się na łamach popularnej prasy w Polsce z lepszym przykładem działania/rekrutowania ideologii buddyjskiej, czyli owej althusserowskiej interpelacji (w przypadku Ziomeckiej ideologią wołającą „Hej, ty tam!" jest zmutowana postać buddyzmu, czyli tytułowe mindfulness). Z mojej strony, chcąc niejako podsumować wypowiedzi Ziomeckiej, dzielę się rzeczą następującą:
Czytaj również: Bow to the Supremacy of Peace
No comments :
Post a Comment