Bernard Faure
Uczestnicy
dialogu pomiędzy nauką i buddyzmem od dawna modelowali swoją
dyskusję przede wszystkim na idei zbieżności, na założeniu, że
najbardziej istotne porównania to te, które ukazują wspólną płaszczyznę. Model ten w żaden jednak sposób nie jest jedynym modelem
dyskusji porównawczej, i jak utrzymuję, w przypadku buddyzmu i
nauki, to model głęboko wadliwy. W zamian, inny model – taki,
który bazuje na wspólnym sprawdzianie, gdzie obie strony zdolne są
zrozumieć siebie nawzajem właśnie na podstawie własnych różnic
– oferuje to, co postrzegam jako potencjalnie bardziej owocną
alternatywę.
W
swojej wydanej w 2008 roku książce pt. Buddhism and Science: A
Guide for the Perplexed, mój
kolega Donald Lopez śledzi losy dialogu pomiędzy tymi dziedzinami
dyskursu, począwszy od XIX wieku kiedy ich zbieżność została po raz pierwszy ustanowiona. Chociaż różnorakie odnośniki w
tym dialogu zmieniały się na przestrzeni lat, pewne elementy
pozostały fundamentalnie nie zmienione. Przykładowo, Lopez wskazuje na
fakt, że buddyzm, celem zademonstrowania swojej zbieżności z nauką,
został „zmodernizowany” poprzez swoich propagatorów, którzy
spowodowali wyeliminowanie znacznej części tego, co wcześniej
uznawane było za niezbędne przez tradycję buddyjską. Możemy
zatem zauważyć to, że już od samego zarania tego dialogu obie
strony miały asymetryczną relację, gdzie buddyzm został
okrojony aby dopasować się do standardów nauki, standardów, które
są zupełnie obce jego własnym sposobom definiowania siebie.
Wraz
z niedawnym pojawieniem się neuronauki, trend ten nie tylko ulega
przyspieszeniu, lecz zachodzi w nim również nowa zmiana. Choć
neuronauka jest wynikiem rozwoju nauk biologicznych, dla wielu
stanowi obietnicę uprzywilejowanego dostępu nie tylko do mózgu,
lecz również do umysłu. Ponieważ dotychczas umysł nie był
obszarem darzonym większym zainteresowaniem przez tych, którzy
pracowali na polu nauk przyrodniczych, w dialogu pomiędzy buddyzmem
i nauką umysł był czymś zarezerwowanym dla buddyzmu.
Tymczasem obecnie, kiedy neuronauka przejęła główną rolę jako
przedstawicielka nauki, buddyzm został zmuszony do przedefiniowania
swojej pozycji w tymże dialogu.
Zawiązanie się dialogu pomiędzy buddyzmem i nauką było szeroko nagłaśniane przez
rozliczne media – mainstream'owe, akademickie oraz buddyjskie –
jako wydarzenie o znaczeniu historycznym. Wydaje mi się jednak, że bez wstępnej
samokrytycznej oceny założeń, jakie każda ze stron wnosi ze
sobą w ten dialog, trudno jasno określić co on za sobą
pociąga.
Z
pewnością jedną z problematycznych tez jest twierdzenie, że
buddyzm, w przeciwieństwie do religii - a podobnie jak nauka - jest
„eksperymentalny”. W swoim wstępie do książki pt. Buddhism
and Science: Breaking New Ground, Alan Wallace, jeden z czołowych
zwolenników zbieżności, pisze:
Buddyzm, podobnie jak nauka, prezentuje siebie jako korpus usystematyzowanej wiedzy dotyczącej świata zjawisk naturalnych oraz postuluje szeroki wachlarz możliwych do przetestowania hipotez odnoszących się do natury umysłu oraz jego związku ze środowiskiem przyrodniczym. Teorie te były rzekomo poddawane testom i potwierdzane doświadczalnie niezliczoną ilość razy na przestrzeni dwudziestu pięciu wieków, przy pomocy możliwych do powielania medytacyjnych technik. W tym sensie, buddyzm może być precyzyjniej scharakteryzowany, jako forma empiryzmu a nie transcendentalizmu.
To
jest, mówiąc co najoględniej, wysoce wybiórcza definicja buddyzmu,
ponieważ jawnie ignoruje ona centralne miejsce wiary, rytuału,
religijnych narracji oraz innych elementów, które mogłyby nie
zgadzać się z naukowym obrazem buddyzmu, a z perspektywy
historycznej, jest czymś całkowicie nieadekwatnym. Można byłoby
również zadać pytanie, jak ta charakteryzacja pokrywa się z
buddyzmem z socjologicznego punktu widzenia. Zauważmy, że Jego
Świątobliwość Dalajlama, który jest postacią centralną w
dialogu buddyzmu i neuronauki, sam jest obiektem żarliwej pobożności
i wiary dla milionów wyznawców oraz jak zostało nawet powiedziane,
jest inkarnacją bodhisattwy współczucia, Awalokiteśwary.
Trudno byłoby to nazwać twierdzeniem empirycznym, lecz nie jest to
czymś bez znaczenia dla autorytetu, który reprezentuje, dla samej
istoty jego pozycji, roli, dla jego tożsamości jako Dalajlamy,
wreszcie dla legitymizacji udzielanej dialogowi buddyzmu i
neuronauki. Ponieważ w tym dialogu, tego rodzaju kwestie są mało
istotne lub wręcz nie odgrywają żadnej roli, mogę tylko
przypuszczać, że zwolennicy dialogu są albo ich nieświadomi, albo
są one dla nich czymś bez znaczenia.
Choć
buddyjscy apologeci często twierdzą, że buddyzm, podobnie jak
nauka, przypisuje doświadczeniu (lub eksperymentowi) najwyższą
wartość, neuronaukowcy, będąc z zasady osobami o nastawieniu
sceptycznym, powinni przynajmniej starać się uzyskać szerszy
obraz, a nie tylko przyjmować takie twierdzenia na wiarę. To
prawda, istnieje szereg buddyjskich pism, które propagują
krytyczne myślenie, lecz buddyzm nie może zostać zredukowany do
takiego opisu. Wystarczy poszukać kontrprzykładów nie dalej niż w
samym akcie – wyrażenia wiary – w czasie którego osoba stająca się buddystą: przyjmuje schronienia w Trzech Klejnotach, Buddzie,
jego nauce oraz społeczności buddystów.
Dla
propagatorów dialogu buddyzmu i nauki, medytacja zdaje się być obszarem definitywnej zbieżności. Nawet media
mainstreamu wznieciły wiele hałasu, jeśli chodzi o eksperymenty
przeprowadzane z udziałem medytujących buddystów. Cytują one
badania z których wynika, że medytacja przekształca struktury
mózgowe, co zdaje się wspierać ideę neuroplastyczności. Mówi
się, że medytujący doświadczają dramatycznych transformacji w
obrębie funkcji poznawczych oraz aktywności systemu nerwowego. Mówi
się nawet, że są w stanie wytworzyć takie godne pozazdroszczenia
stany mentalne, jako współczucie i szczęście. Co więcej, że
możliwe będzie zlokalizowanie neuronalnych korelatów takich
stanów, i co za tym idzie, możliwe będzie powielanie ich na życzenie – cóż, w
obliczu takich wieści trudno się dziwić temu, że wielu ludzi będzie się czuło ekscytację.
Lecz
zatrzymajmy się na chwilę i przyjrzyjmy tym twierdzeniom bardziej
uważnie. Warto pamiętać, że wczesne eksperymenty z udziałem
tybetańskich mnichów w Dharamsali przyniosły niewiele rezultatów,
głównie z powodu różnic kulturowych. Dopiero kiedy neuronaukowcy
zaczęli pracować z Matthieu Ricardem, francuskim mnichem z
tradycji tybetańskiej, sytuacja zaczęła nabierać bardziej
obiecujących kształtów, a rezultaty wywołały wielkie nadzieje
zarówno wśród neuronaukowców, jak i buddystów, oraz, co nie
stanowi niespodzianki, tych, którzy przynależeli do obydwu grup.
Ale
jakakolwiek czynność wykonywana konsekwentnie – czy to będzie
gra na fortepianie, jazda na rowerze czy lektura czasopism – może
w znaczącym stopniu przyczynić się do zmiany stanu mentalnego
funkcjonowania. Nawet niektóre całkiem prozaiczne rzeczy mogą
oddziaływać na mózg. Wiemy przykładowo, że hipokampy londyńskich
taksówkarzy, którzy przed pojawieniem się GPS musieli zapamiętać
mapę miasta, były bardziej rozwinięte niż hipokampy zwykłych
przechodniów. Zatem być może istnieje jakaś intrygująca
zbieżność pomiędzy neuronauką i prowadzeniem taksówki.
Myślę,
że ostrożna i krytyczna lektura literatury dotyczącej buddyzmu i
neuronauki doprowadzi do bardziej trzeźwej oceny ich zbieżności
niż ta, którą zwykle słyszy się ze strony jej propagatorów.
Często cytowany artykuł autorstwa Antoine Lutza, John D. Dunnea oraz
Richard J. Davidsona, zatytułowany „Meditation and the
Neuroscience of Consciousness” przyznaje, że pomimo tysięcy
publikacji o medytacji ukazujących się na Zachodzie, niewiele
wiadomo na temat wpływu medytacji na mózg. Nawet jeżeli medytacja
może dostarczyć jakichś znaczących danych neuronauce, to jak
miałyby te dane być interpretowane? Czy rzeczywiście przyczyniają
się one do tezy o zbieżności pomiędzy buddyzmem i nauką? Chociaż
stany mentalne osiągane przez medytujących mogą być dla
neuronauki interesujące (podobnie jak wszystkie niecodzienne
psychologiczne zjawiska, takie jak powiedzmy, autyzm), to ich
soteriologiczny kontekst – wyzwolenie z samsary, podążanie
ścieżką bodhisattwy, itd. - jest dla naukowców czymś bez
znaczenia. Podobnie, dzisiejsza literatura o medytacji ma tendencję do
pomijania różnic kulturowych, aby podkreślić pewną niejasną
uniwersalność w ludzkim doświadczeniu.
Lutz
i jego partnerzy definiują trzy neuronaukowe podejścia stosowane
względem buddyjskiej medytacji: neuroplastyczność, wzajemne
oddziaływanie umysłu i ciała oraz prawdopodobieństwo neuronalnych
korelatów subiektywnego doświadczenia. Dane zebrane na
podstawie badania małej grupy osób medytujących wskazują na
możliwy związek pomiędzy medytacją i zmianami w strukturach
mózgu, szczególnie jeśli chodzi o grubość warstwy korowej. U
tych samych medytujących, u których zarejestrowano zwiększoną
aktywność w okolicach przedczołowych, odkryto znacznie spotęgowaną
reakcję przeciwciał na szczepionkę grypy. Eksperymenty, jak się
również twierdzi, ujawniają podwyższoną aktywność w paśmie
alfa i theta w przypadku różnych rodzajów medytacji (zazen,
jogicznej koncentracji, redukcji stresu opartej na uważności, i tym
podobnych). Jednakże neuroelektryczne zapisy tych różnorakich
medytacyjnych technik nie zostały dotychczas definitywnie uznane.
Medytujący posiadający wieloletnie doświadczenie wykazują wysoką
amplitudę w zakresie oscylacji gamma oraz synchronizację fazy
podczas medytacji niereferencyjnej. Niektóre dane wstępne
sugerują, że oscylacje gamma są skorelowane z raportami badanych
osób, w których pojawiają się wzmianki o klarowności w
medytacji. Niestety, brak grupy kontrolnej utrudnia interpretacje
tego czy częstotliwość fal mózgowych odzwierciedla specyficzne
cechy medytacyjne czy jedynie procesy poznawcze wywołane przez
instrukcje.
Pierwszym
twierdzeniem wysuniętym przez Lutza i jego partnerów jest to, że
mózgi buddyjskich praktykujących są bardziej stabilne a ich jądra
migdałowate mniej impulsywne. Drugie twierdzenie jest takie, że
linie bazowe poziomów pozytywnego afektu czy szczęścia, są
wyraźnie wyższe niż te u przeciętnych ludzi: skany fMRI
(funkcjonalny magnetyczny rezonans jądrowy) pokazują wyższe
poziomy aktywności w części lewej przedczołowej, które jak się
przypuszcza wiążą się z poczuciem dobrostanu. Trzecim
twierdzeniem jest to, że praktykujący bardziej efektywnie
synchronizują różne elementy doświadczenia, co jak się wierzy
ma mieć pewne znaczenie funkcjonalne. Czwarte twierdzenie jest
takie, że ich mózgi zdolne są do wzbudzenia współczucia, którego
poziomy są na Zachodzie nieznane – wysoce problematyczne
twierdzenie, przyjmując to, że współczucie oraz inne stany
mierzalne, są głęboko związane ze specyfiką kulturowego
kontekstu.
Wbrew
temu, jak podchodzi się do medytacji w eksperymentach
laboratoryjnych, nie jest ona praktyką dryfującą. Posiada
specyficzny kulturowy, rytualny, jak i soteriologiczny kontekst oraz
znaczenie. Przede wszystkim, nakierowana jest na oświecenie, a nie
tylko na szczęście. Każdy cały czas, na różne sposoby stara się
aby osiągnąć jakiś poziom szczęścia. W tym celu hoduje się
rośliny, chodzi do kina, łyka Prozac – istnieją niezliczone
rzeczy jakimi można się zająć chcąc osiągnąć szczęście,
większość z nich jest bardziej wydajna niż podjęcie buddyjskiej
praktyki.
Dla
naukowców, dla których precyzyjna definicja jest najważniejsza,
ewidentna nieokreśloność medytacji powinna prowokować poważne
pytania. Po dziś dzień tak się nie stało. Sama medytacja jest w
buddyzmie czynnością wywołującą spory, posiada różnorakie
formy, oraz pozostaje częścią szerszego obszaru praktyki i
dyskursu, do którego zalicza się wiele innych rodzajów cielesnych
i mentalnych technik, łącznie z rytuałem. Choć medytacja
tybetańska i w mniejszym stopniu japoński zen oraz birmańska
vipassana, były przedmiotem całkiem niedawnych badań, formy te w
żaden sposób nie reprezentują szerokiego wachlarza buddyjskich i
nie-buddyjskich technik medytacyjnych. Co więcej, w przeciwieństwie
do szeroko rozpowszechnionego na Zachodzie wyobrażenia, medytacja
nie jest główną praktyką buddyzmu. Wielu buddystów albo nigdy
nie medytowało albo praktykuje medytację tylko sporadycznie.
Wpływowa chińska praca, zatytułowana Lives of Eminent Monks,
wspomina o medytacji tylko przelotnie i wymienia ją jako jedną
spośród licznych metod buddyjskiej praktyki.
Wielu
na Zachodzie postrzega medytację, jako coś odrębnego od rytuału,
lecz jest to sprzeczne z miejscem jakie medytacja zawsze posiadała w
buddyzmie, gdzie jest otaczana przez rytuał, jest w rytuale
zakorzeniona, słowem, jest wysoce zrytualizowaną czynnością, i
można nawet powiedzieć, że sama jest formą rytuału. Przykładowo,
w zen soto lub w buddyzmie wadżrajany, medytacja jest przedstawiana
nie jako introspekcyjne poszukiwanie (tak jak w romantycznym ujęciu,
jakie charakteryzuje zachodni buddyzm) ale jako sposób rytualnego
naśladownictwa Buddy poprzez przybieranie jego fizycznej postury.
Pytanie
jakie ciągle powinniśmy zadawać brzmi następująco: do jakiego
stopnia medytacja może zostać wyjęta z wielorakich i nakładających
się na siebie kontekstów, w których jest osadzona. Dla tych,
którzy działają na gruncie modelu zbieżności buddyzmu i nauki,
jest to pytanie niewygodne. Spójrzmy na to z kilku innych punktów
widzenia.
Tradycyjni
buddyści azjatyccy utrzymują, że praktykujący narażony jest na
atak ze strony niechętnych mu sił. To czy owe nieprzyjazne siły
będzie się rozumiało jako mentalne projekcje czy rzeczywiste
zewnętrzne siły, nie zmienia faktu, że medytacja może być
niebezpieczna oraz że podwyższona świadomość praktykującego
może wzmocnić negatywne siły, które go nękają. Co za tym idzie,
przyjmuje się, że praktyka medytacyjna wymaga przygotowania,
wsparcia ze strony grupy i przewodnictwa bardziej zaawansowanego
praktykującego. Ci, zdecydowani skupiać się wyłącznie na
pozytywnych efektach medytacji zdają się albo być nieświadomymi
tych ważnych zastrzeżeń albo zwyczajnie zdecydowali się nie dawać
im żadnej wiary.
Z
perspektywy tradycyjnej buddyjskiej ścieżki, medytacja rozumiana
jest w kontekście wiary i moralności. Musi mieć fundament
moralności (shila) oraz musi prowadzić do mądrości
(prajna). Jeżeli którykolwiek z tych elementów jest
wybrakowany, praktykujący dochodzi wkrótce do martwego punktu,
zostaje uwięziony w „mrocznej jamie”.
Nie
można podjąć poważnej rozmowy o buddyjskiej medytacji bez uznania
faktu istnienia ogromnej różnorodności form jakie ona przybiera.
Tradycyjnie rozróżnia się pomiędzy medytacją „z zawartością”
(przykładowo, medytacja Czterech Szlachetnych Prawd lub innego
zagadnienia) oraz medytacją „bez zawartości”. W buddyzmie
indyjskim i tybetańskim, nauczyciele tacy jak Tsongkhapa (1357-1419)
popierają złożone formy analitycznej medytacji. Z drugiej zaś
strony, w buddyzmie chan (oraz w jego japońskiej odmianie, zen) mówi
się, że celem medytacji siedzącej jest „nie-myślenie”
(wunian) lub „umysł nie wiem” (wuxin). Dla tej
specyficznej tradycji buddyzmu chińskiego, analityczna medytacja nie
zdałaby się na wiele, a faktycznie mogłaby nawet stanowić
przeszkodę. W niektórych szkołach buddyjskich miejsce centralne
zajmuje wizualizacja. W chińskiej szkole Czystej Krainy
praktykujący wizualizuje Buddę Amitabhę i nieustannie powtarza
jego imię. W wielu odmianach medytacji buddyzmu tantrycznego,
praktykujący wizualizuje jedno lub kilkanaście określonych bóstw,
aby się z nimi utożsamić.
Oczywiście
potraktowałem to zagadnienie bardzo powierzchownie. Mógłbym do
znudzenia ciągnąć listę buddyjskich form medytacji tych z
przeszłości i tych teraźniejszych. Spośród wszystkich ich form,
neuronauka skłaniała się ku jednemu szczególnemu rodzajowi,
mianowicie uważności. Jednak ta forma medytacji zwykle uważana
jest za praktykę elementarną, tą, która jest wstępem do bardziej
zaawansowanych praktyk.
Kiedy
neuronaukowcy rozpatrują medytację uważności i traktują ją jako
wzorzec praktyki buddyjskiej, zdają się być nieświadomymi wysoce
skomplikowanego i spornego miejsca jakie od zawsze medytacja
posiadała w buddyzmie, nieświadomymi ogromnej różnorodności jej
form i stylów, jej kulturowych znaczeń, a nawet jej celu. Wyjęcie
medytacyjnych technik z kontekstu i wciśnięcie ich razem w
niejasną, ogólną rubrykę, jest równoznaczne z niezrozumieniem
tych praktyk, i co za tym idzie, ich potencjalnych efektów jakie
mogą wywierać na ludzki mózg.
Jak
dobrze wiadomo, w swojej przełomowej pracy o historii i filozofii
nauki, Struktura rewolucji naukowych, Thomas Kuhn przedstawił
argumenty za tym, że to co naukowcy obserwują i w jaki sposób to
obserwują, jest nieuchronnie powiązane z paradygmatycznymi
założeniami, które kształtują całe ich przedsięwzięcie.
Paradygmat neuronaukowy nie jest tym samym paradygmatem na jakim
opiera się buddyzm i pomimo wszystkich deklaracji starających się
temu zaprzeczyć, w rzeczywistości nie ma między nimi zgodności.
Neuronaukowcy nie mogą mieć dostępu do tego, czego doświadcza
praktykujący buddysta, mianowicie quali medytacji, oraz nie
mogą powstrzymać się przed interpretowaniem sprawozdań
praktykującego według własnych wytycznych, zgodnie z naukowymi
założeniami, które nie pozostawiają miejsca na autentyczne
buddyjskie doświadczenie. Ich obserwacje są dalekie od
neutralności, jako że potwierdzają zachodni sposób myślenia,
który zaprzecza realności buddyjskiego światopoglądu.
Na
bardziej technicznym poziomie, pomiary mózgu praktykujących
medytację prowadzą do nierozwiązanych pytań o ich znaczenie. Co
właściwie oznacza wzrost aktywności w obszarze przedczołowym lub
grubość warstwy korowej, wzrost oscylacji fal gamma, i temu
podobne? Zmiany w amplitudzie fal mózgowych oraz inne podobne
procesy zachodzące w czasie praktyki, nie mówią nam nic o samym
doświadczeniu, nie wspominając już o jego wartości dla
praktykującego.
Nawet
same dane często są problematyczne. EEG i fMRI mogą dostarczać
obfitość danych, lecz te z kolei są zwykle niejednoznaczne.
Neuroplastyczność nie jest – lub nie powinna być – celem samym
w sobie i pozostaje czymś pozbawionym sensu jeśli jasny cel nie
zostanie zdefiniowany. Nie wszystkie pomiary są sobie równe,
podobnie jak dane, które są ich rezultatem. Oczywiście, można
mierzyć wszystko co się chce, lecz solidne doświadczalne dane nie
mogą być po prostu wynikiem nowych technik skanowania; muszą one
być odpowiedzią na dobrze zadane pytania, które uzasadniają
konkretne pomiary. Jeżeli nie spełni się takich warunków,
eksperymenty podporządkowują się ślepej logice akumulacji. W
rezultacie, zamiast być czymś kreatywnym, wszystkie obserwacje są
sobie równe oraz na równi arbitralne, rejestrowane z nadzieją na
to, że kiedyś w jakiś sposób mogą nabrać znaczenia. W związku
z tym, nie można oprzeć się wrażeniu, jak nieuchronnie
interpretacje danych dotyczących medytacji, będąc podsycane całą
masę myślenia życzeniowego, przybierają formę trybu warunkowego:
podwyższenie promieni gamma „oznaczać może” to lub tamto.
Pozostaje
jeszcze jedna kwestia, której chciałbym się przyjrzeć: kwestia
długoterminowego celu eksperymentów z medytującymi buddystami. Czy
chodzi tu o to, aby neuronaukowcy, mając wystarczająco dużo
szczęścia w odnajdywaniu neuronalnych korelatów jakichś
korzystnych mentalnych stanów, byli zdolni odtworzyć te stany za
pomocą technologii, w laboratoryjnych warunkach, a być może nawet
za pomocą środków chemicznych? Choć finansowe korzyści tego
byłyby ogromne, buddyzm w takim przypadku, zostałby zredukowany do
innej odmiany neuro-wzmocnienia, tego samego rodzaju jak te
reklamowane przez firmy farmaceutyczne.
Może
to zabrzmieć brutalnie lub pesymistycznie, ale skłonny jestem
twierdzić, że będzie to uzasadnione, jeżeli przyjmiemy do
wiadomości, że ze strony neuronauki nie doszło do poważnego
zaangażowania się w buddyzm, a to co miało miejsce, to jedynie
przypadkowe zbieranie danych. Reprezentując nauki biologiczne,
neuronauka jest zainteresowana tylko mózgiem, i przez to postrzega
buddyzm tylko jako coś służącego jej celowi. Dopóki nie zostanie
udowodnione to, że „buddyjskie mózgi” są znacząco odmienne,
dopóty buddyjscy mnisi będą tylko kolejną odmianą populacji
kontrolnej dla neuronauki. Można się temu sprzeciwiać i twierdzić,
że to instrumentalne podejście spowodowane jest tym, że
eksperymenty i dialog wciąż znajdują się w początkowej fazie.
Jednak ponieważ tak wiele zależy od fazy przygotowawczej, byłoby
niezwykle ważnym aby tę sprawę wyjaśnić. Niestety, w moim
mniemaniu, tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, pragnienie
uzyskania szybkich rezultatów uniemożliwiło stawiania solidnych
krytycznych pytań.
Większość
badań nad zagadnieniem tego dialogu dostarcza optymistycznych i
przychylnych jego interpretacji. Jednak bardziej realistyczne
podejście przyjęłoby za cel ideologiczne oraz ekonomiczne
motywacje jakie za nim stoją, odnotowałaby przykładowo, że
wzajemne potwierdzanie się przez buddyzm i neuronauką przyczyniło
się do wygenerowania sporych funduszy po obu stronach. Inne żywotne
interesy ma w tym przemysł farmaceutyczny, który zawsze gotowy jest
aby rozdmuchać pewne twierdzenia dla celów marketingowych, i
jednocześnie, by lekceważyć ewidentne ograniczenia neuronaukowych
eksperymentów. Wszystkie te odmienne podejścia dały początek
nowej dziedzinie dyskursu, który zaczął funkcjonować samoistnie.
Dyskurs ten był od samego zarania wpisany w ramy neuro-wzmacniania i
konsumeryzmu, ramy, co by nie powiedzieć, dość problematyczne dla
buddyzmu.
Chcąc
szybko przejść do wniosków, entuzjastyczni zwolennicy dialogu
pomiędzy buddyzmem i nauką, wzbudzili oczekiwania, których teraz
nie mogą spełnić. Kiedy wszystko już zostało powiedziane i zrobione,
nadal nie wiadomo czy doktryna buddyjska ma jakiekolwiek znaczenie w
tym dialogu. Wszystko wskazuje na to, że nie. Czy to oznacza, że
buddyjskie twierdzenia są fałszywe? Uważam, że po prostu pokazuje
to, że twierdzenia te mieszczą się w ramach światopoglądu, który
różni się od dyskursu naukowego, a zatem nie mogą zostać one
zredukowane do jego postaci. Jak powiedział sam Dalajlama, oświecone
stany umysłu mogą nie mieć neuronalnych zapisów czy neuronalnych
korelatów, i że byłoby marnotrawieniem czasu poszukiwanie „punktu
Buddy” w mózgu. Pogląd ten stoi w sprzeczności z podstawowymi
neuronaukowymi przekonaniami na temat fizycznego zamknięcia świata,
zgodnie z którymi nie ma możliwości zaistnienia zdarzenia
mentalnego bez neuronalnego korelatu.
Czy
konstruktywny dialog pomiędzy neuronauką i buddyzmem będzie
możliwy to się jeszcze okaże. Żeby do niego doszło,
neuronaukowcy muszą dołożyć starań, aby zrozumieć buddyzm na
jego własnych warunkach, oraz zaakceptować możliwość, że
buddyjski opis świata może posiadać jakąś wartość. Gotowość
buddystów do porzucenia swojego światopoglądu i jego założeń w
celu przejścia neuronaukowych testów, może przynieść jakieś
krótkotrwałe korzyści, lecz w dłuższej perspektywie
prawdopodobnie podejście takie zaprowadzi ten dialog donikąd. Aby
zaistniał prawdziwy dialog, obie strony muszą zaakceptować
odmienność tych, z którymi szukają porozumienia. Zbieżność
może nigdy nie zostać osiągnięta, co prawdopodobnie jest
najlepsze, ponieważ to różnica, i wyzwania jakie ona za sobą
pociąga, jest tym co stanowi bogatsze źródło zrozumienia.
Bernard
Faure jest profesorem na uniwersytecie Columbia, zajmuje się
religiami Japonii i jest autorem kilku książek o buddyzmie, między
innymi The Rhetoric of Immediacy: A Cultural Critique of Chan/Zen
Buddhism oraz The Power of Denial: Buddhism, Purity, and
Gender. Obecnie pracuje nad
książką o japońskich bogach i demonach.
No comments :
Post a Comment