Film
Tygrysie Serca wbrew pozorom niesie ze sobą „subwersywny”
przekaz. To obraz, który widzowi wyposażonemu w odpowiedni aparat
krytyczny, z „przepracowanymi” już romantycznymi mrzonkami,
udowadnia, że „spokój”, którego osiągnięcie ma być
zwieńczeniem x-buddyjskiej ścieżki, jest zwyczajnie nieosiągalny dla przeciętniaka/światowca, czyli całej tej współczesnej publiczności nęconej obietnicami
„zmodernizowanej” Dharmy.
Im bardziej bowiem widz zagłębia się z ekipą filmową w tajskie
ostępy – te które jeszcze opierają się plantatorom palm olejowych - tym bardziej uświadamia sobie on, że owszem ideały o
których słyszy i czyta, możliwe są do wdrażania w życie
jednostki, ale koszt takiego przedsięwzięcia jest trudny, żeby nie
powiedzieć wręcz niemożliwy do wyobrażenia. I choć ten
nirwaniczny ideał zredukowany do neurofizjologicznych korelatów nie
różni się właściwie od nieszkodliwego dla otoczenia uzależniania
od opiatów, to – jak pokazują przykłady Ajanh'a Suchart Abhjato
czy Ajahn'a Sukhito - koszt takiego treningu odpowiednio
stymulującego naturalny układ opioidowy, to równowartość
całego dotychczasowego świeckiego życia takiego śmiałka. A więc
żegnaj rodzino, żegnaj kariero! Tutaj kobiety nie mają wstępu! Bowiem Prawdziwe Szczęście ku jakiemu dążymy nie ma z wami żadnego związku.
Żeby
było jasne, gdyby „spokój” therawadyjski pociągał tylko
nieliczne jednostki pragnące odurzać się opioidami na łonie kurczącej
się pod naporem turbokapitalizmu dzikiej przyrody, zapewne nie pisałbym
tego tekstu. Problem w tym jednak, że dzisiejsi przedsiębiorczy
apologeci Dharmy, kierując się wszędobylskim utylitaryzmem
z towarzyszącą mu dla niepoznaki romantyczną otoczką „Natury”, sięgają do ascetycznej
ideologii wykreowanej przez therawadyjskich modernizatorów w rodzaju
Ajahn'a Chah, nie w celu realizowania ascetycznego ideału
odizolowywania się od świata zewnętrznego oraz blokowania
doświadczenia zmysłowego, wprost przeciwnie, ich celem jest doświadczenie
bezpośrednie, takie jakie ono właśnie jest, bez względu na jego
modalności.
Nawiązywanie do x-buddyzmu czy wręcz otwarte utożsamianie się z nim jest tylko chytrym „dywersyfikowaniem” zakresu oferowanych przez nich usług
terapeutyczno-coachingowych. Usługi te z kolei, pomagając poskramiać i
dostrajać „nieposłuszne” ciało/umysł współczesnego człowieka
wedle neoliberalnych wytycznych, ostatecznie przyczyniają się do
sprawniejszego działania tej samej industrialnej maszyny i utwierdzania konsumerystycznych postaw, co razem wzięte prowadzi bezpośrednio do znikania ogromnych połaci dziewiczych lasów południowo-wschodniej
Azji, w której ukrywają się jeszcze ostatnie "tygrysy". Ironia losu?
Stąd
też moja konstatacja dotycząca „subwersywności”`przesłania
zawartego w Tygrysich Sercach. Widz, który dojrzy tę absurdalną
sprzeczność pomiędzy soteriologicznym ideałem x-buddyzmu a
utylitaryzmem kryjącym się pod płaszczykiem quasi-spirytualistycznego dyskursu - owej „zmodernizowanej”
Dharmy – powinien szybko zdać sobie sprawę z tego, że
medytacyjny „spokój”, którym go tak kuszą, jeśli jest faktycznie
możliwy, to tylko w wyniku porzucenia wszystkiego tego co stanowi
fundament jego obecnej tożsamości. Wszystko inne to tylko
półśrodki, romantyczne mrzonki oraz, last but not least, dochodowy psychoterapeutyczny biznes wyszarpujący swoimi pazurami dziury w domowych budżetach nowego polskiego mieszczaństwa.
Jak
wielu zatem pisze się na taki radykalny scenariusz? Jak wielu
pragnie naprawdę podążyć śladami buddyjskiego Protagonisty i odkryć
wreszcie swój „prawdziwy dom”, gdzie płomień pragnienia wygasł
na zawsze?
Dobre. Dzięki.
ReplyDeleteA odpowiadając na Twoje ostatnie pytanie (które także sobie zadawałem) - mało kto chyba :).