Nie,
to nie literówka, tylko kolejny neologizm, nowy
termin/narzędzie, który dołączył do już istniejącej heurystyki
spekulatywnego niebuddyzmu. Wraz z kilkoma innymi nowymi terminami,
pojawił się w niedawno wydanej książce pt. Cruel Theorie|Sublime Practice,
będącej niejako podsumowaniem dotychczasowych spekulacji toczących
się wokół projektu spekulatywnego niebuddyzmu. A oto jego
rozwinięcie:
Humofobia. Człowiek - to czym faktycznie, w istocie, jesteśmy. Siła buddyjskiego zniewolenia rozumiana może być jako wysiłek mający na celu poskromienie tej faktyczności i odwrócenie lub nawet unicestwienie tej „istoty”. Buddyzm dokonuje tego poprzez oferowanie panteonu urzeczywistnionych typów – od tradycyjnego arahanta i bodhisattwy, po współczesnego amatora uważności – wykwalifikowanych w oświeconych sztukach mądrości, współczucia, życzliwości, nieosądzającej świadomości oraz masy innych zbawczych postaw. Buddyjska typologia cynicznie przeczy lękowi człowieka z krwi i kości i dzięki temu, na jego miejsce podkłada fantastyczne konstrukcje oświeconych mutantów. Jedynym sposobem, który umożliwia funkcjonowanie tej buddyjskiej typologii jest jednoczesne zawładnięcie oraz podporządkowanie człowieka. W praktyce dzieje się to w ten sposób, że po pierwsze, buddyzm określa to jaki jest „niepoinstruowany światowiec” (pożądliwy, niezręczny, pełen złudzeń, wrogości, itd.), a następnie instruuje go co ma czynić, aby samego siebie przekroczyć.
Czytając
tekst Ajahna Chah pod tytułem Nasz prawdziwy dom, dość łatwo dostrzec można sposoby dzięki którym, jeden z owych urzeczywistnionych typów – mutant
zwany arhantem - nadal, w XXI wieku, próbuje wykorzystać ludzkie lęki, aby podporządkować sobie człowieka z krwi i kości. Ten akurat przypadek jest przypadkiem dość skrajnym, mogącym wywołać szok u
współczesnego entuzjasty praktyki uważności, często niewiele
wiedzącego o tradycji z której praktykowana przez niego uważność (sati)
rzekomo się wywodzi. Myślę jednak, że taki jaskrawy przykład
buddyjskiego manipulowania pozwala doskonale uwydatnić to, co
stanowi również wspólny mianownik dla propagatorów dzisiejszego
przemysłu uważności. Mianowicie, mianownikiem tym w ogólnym x-buddyjskim dyskursie jest wzmacnianie przekonania,
które odnosi się do istnienia różnie definiowanego defektu rzekomo tkwiącego w człowieku (często określanego mianem „ego”)
– manifestującemu się jako pożądliwość, ułuda, wrogość,
niezręczność, itd.
Chah, w przeciwieństwie do poprawnościowego przekazu marketingowców z przemysłu uważności, przynajmniej nie owija w bawełnę - wprost mówi o chorobie i cierpieniu, jakie trawi ludzkość. Propagatorzy uważności zaś, nie mogąc ze względów oczywistych, pozwolić sobie na wystawianie dzisiejszej klasy średniej, z której wywodzi się większość ich klientów, na takie szokujące chwyty retoryczne, mówią okrężnie o dezorientacji, roztargnieniu, rozproszeniu, byciu nieobecnym, ADHD i/lub depresji. Niemniej, tak w jednym jak i w drugi przypadku, cały indoktrynujący manewr polega na tym, aby poinstruować skołowanego światowca/przeciętnego zjadacza chleba, raz, co stanowi istotę jego defektu, oraz dwa, jak poprzez umiejętne wdrażanie buddyjskich/mindfulnessowych instrukcji będzie mógł przekroczyć samego siebie, i tym samym pozbyć się defektu/choroby. Innymi słowy, co ma ów pełen „defektów” biedak zrobić i jak ma to zrobić, aby dzięki oferowanemu eliksirowi uważności, mądrości, współczucia, życzliwości, nieosądzającej świadomości, itd. dostąpić zbawienia/samorealizacji/dobrostanu.
Chah, w przeciwieństwie do poprawnościowego przekazu marketingowców z przemysłu uważności, przynajmniej nie owija w bawełnę - wprost mówi o chorobie i cierpieniu, jakie trawi ludzkość. Propagatorzy uważności zaś, nie mogąc ze względów oczywistych, pozwolić sobie na wystawianie dzisiejszej klasy średniej, z której wywodzi się większość ich klientów, na takie szokujące chwyty retoryczne, mówią okrężnie o dezorientacji, roztargnieniu, rozproszeniu, byciu nieobecnym, ADHD i/lub depresji. Niemniej, tak w jednym jak i w drugi przypadku, cały indoktrynujący manewr polega na tym, aby poinstruować skołowanego światowca/przeciętnego zjadacza chleba, raz, co stanowi istotę jego defektu, oraz dwa, jak poprzez umiejętne wdrażanie buddyjskich/mindfulnessowych instrukcji będzie mógł przekroczyć samego siebie, i tym samym pozbyć się defektu/choroby. Innymi słowy, co ma ów pełen „defektów” biedak zrobić i jak ma to zrobić, aby dzięki oferowanemu eliksirowi uważności, mądrości, współczucia, życzliwości, nieosądzającej świadomości, itd. dostąpić zbawienia/samorealizacji/dobrostanu.
W
przypadku Ajahna Chah instruowanie/podporządkowywanie zaczyna się
od tego, że sympatyczny Chah podszywa się albo retorycznie
przeistacza w samego Buddę: „Podczas gdy będę mówił,
uważaj na moje słowa tak, jakby sam Buddha siedział przed tobą”,
co więcej, mówi o tym, że przynosi „ci podarunek Dhammy, na ten
czas choroby.” A więc, Chah/Budda ma dla ciebie podarunek!
Jednak kluczem do zrozumienia tej szczególnej retoryki jest
ostatnie słowo „choroba” - wszystko - całe nasze życie –
według tej ascetycznej tradycji „Dhammy” Chah jest „be”,
wszystko skażone, wszystko tylko ból i troskę sprawiające,
gnijące i chorobliwe – i tylko „Spokój” wciskany przez Chah,
podszywającego się pod Protagonistę (patrz heurystyka), może nas
przed tym wszelakim złem uchronić. Na pierwszy rzut oka piękny to
„podarunek” - istny lek na wszelkie zło.
Ale
czy taki gest, taki podarunek można nazwać faktycznie
„współczuciem”, o którym tak wiele słyszy się z ust
propagatorów x-buddyzmu? Retoryczne zakwestionowanie sensu i wartości
całej naszej ludzkiej egzystencji – dosłownie wszystkiego – i
zwieńczenie tego, czymś co określone jest mianem „spokoju”.
Oczywiście, jak łatwo sobie wyobrazić, stanowi to nęcącą ofertą
dla przeciętnego człowieka mającego swoje nieuniknione bolączki i
rozterki, a dodatkowo oszołomionego czarnym scenariuszem Chah - z
tym tylko, że ów „podarunek” i koszty jego realizacji –
podążając za kanoniczną wykładnią – są niewyobrażalne dla
przeciętniaka/światowca. Pisze o tym po to, aby uwydatnić fakt, że
pod tym płaszczykiem „podarunków Dhammy” nie znajdziemy
faktycznie niczego, co człowiek z krwi i kości, żyjący w świecie
z gówna, drewna i kamienia, mógłby określić mianem współczucia,
a faktycznie znajdziemy jedynie negację całej jego egzystencji. Nic
w tym oczywiście dziwnego, ponieważ oferta ta pierwotnie skierowana
była przede wszystkim do tych, którzy, z potocznego punktu
widzenia, byli na tyle szaleni, że brali buddyjskie czarnowidztwo za
dobrą monetę i skuszeni wizją przekroczenia tejże „choroby”,
czyli ich własnego życia, odwracali się od wszystkich
(rodziny/społeczności) i uderzali w las, by tam ostatecznie
rozprawiać się już tylko ze swoimi zmysłami, ostatnim bastionem
„choroby”, czyli, z życiem tętniącym już tylko w ich ciałach.
Jeśli
więc poważnie potraktować starożytne przesłanie Protagonisty -
pomijając tę pozorną retorykę „współczucia” wynikającą z presji mechanizmów adaptacyjnych w kontekście nowej kultury, wersję głoszoną
przez dzisiejszych epigonów w rodzaju Chah - to wychodzi na to, że
pod płaszczykiem pozorów nie znajdziemy nic innego jak tylko stare
ascetyczne nawoływanie do opuszczenia gnijącego i rozpadającego
się świata i ucieczki w ciemny las. Tam zaś, na odosobnieniu,
mając już roboczo wszystko i wszystkich daleko gdzieś, wzbudza się
w wirtualnej przestrzeni swojej wysoce skoncentrowanej świadomości
jedynie fantomy naturalnego współczucia, które u jednostek nie
przesiąkniętych tym dharmicznym angstem, wyraża się w czynach i
relacjach wewnątrz współtworzonej przez nią społeczności. Piszę
„fantomy współczucia” ponieważ, jakkolwiek nie mają one już
przełożenia na płaszczyźnie relacji społecznych i wiążących się z nimi stanów emocjonalnych - w tym oczywiście współczucia -
mimo to wykorzystywane są do stabilizowania owego „spokoju”,
który w odpowiedniej chwili, kiedy „owoc” dojrzeje, mają
katapultować naszego śmiałka ku niebytowi „Nibbany”. Nic z pewnością nie mającą wspólnego z chorobliwym, bo z życiem
splątanym, współczuciem.
Co
zaś z dzisiejszym amatorem quasi-terapeutycznej „uważności”? W
tym przypadku osiągnięcie nirwanicznego niebytu realizować ma się
nie w procesie ascetycznego odizolowywania osoby od świata
zewnętrznego oraz blokowania jej doświadczenia zmysłowego, lecz
wprost przeciwnie, niebyt ten materializować ma się w błogim
uspokajaniu, ustaniu rozedrganych przez kapitalistyczny wir, myśli.
Efektem tego ma być stopniowe pogrążenie się w „doświadczeniu
bezpośrednim takim jakie ono właśnie jest”, bez względu na jego
modalności. Tylko jak uporać się z faktem, że najczęstszym
powodem tych zawirowań i „stresów” (czytaj, defektów
pracownika), tej oczywistej nerwowości popychającej współczesnego
człowieka ku usługom przemysłu uważności, jest właśnie ów
ciągle przyspieszający systemowy wir? Jak sprawić, by wyciszony i
otępiony „uważnością” umysł poradził sobie z paradoksem
takiej sytuacji? Czy wyzbywszy się uprzednio krytycznego myślenia i
co za tym idzie możliwości wspólnego, czyli politycznego
działanie, można taki impas w ogóle przełamać? Czy istnieje
możliwość przeciwstawienia się temu wirowi, który wbrew
zapewnieniom przemysłu uważności, nie tyle jest w nas, co wiruje
wokół w świecie ideologicznych i politycznych uwarunkowań. Czy
„uważne”, a raczej zdyscyplinowane, poddawanie się temu wirowi
nie jest kwintesencją współczesnej humofobii; czyż nie jest
stopniowym przeistaczaniem się w zoptymalizowanego hormonalnie
mutanta/cyborga posłusznie napędzającego tryby drapieżnego
turbo-kapitalizmu?
Paradoksalnie, chciałbym Państwu podziękować za zamieszczony link do artykułu "Nasz prawdziwy dom".
ReplyDeleteW rzeczy samej pewne jego fragmenty wydają bardzo dobrymi wskazówkami. I w żaden sposób nie wyglądają na negację mojej egzystencji. Jakkolwiek mogłoby nie zabrzmieć to sarkastycznie, mam nadzieję nie zostać bardzo zniewolonym przez mitycznego "mutanta".
Pozdrawiam.
Nie ma sprawy Dharmanauto. Gdybyś kiedyś przypadkiem – cumując w taumaturgicznym schronieniu - dostrzegł jakieś podejrzane rysy na bezbrzeżnie współczującym obliczu mutanta, wiesz gdzie skierować swój ster.
ReplyDeleteZ mettą, oczywiście!