Nie ma ostatnio weekendu, aby Wyborcza nie zaserwowała swoim czytelnikom jakiegoś tekstu poświęconego mindfulness. Choć w ostatnim wydaniu magazynu świątecznego pojawia się na ten temat jedynie krótka wzmianka - a konkretnie wypowiedź Jolanty Tadeusiak, w artykule zatytułowanym Pokoloruj, bo nie zaśniesz - to można w niej zaobserwowć podstawowe chwyty marketingowe, które również w Polsce stosuje pączkujący przemysł uważności, aby nie dać się wypchnąć ze swojej ciasnej niszy rynkowej przez „kreatywną” konkurencję. W tym przypadku chodzi o antystresowe kolorowanki, jakie zalewają ostatnio rynek i które reklamuje się za pomocą takich przykładowo sloganów, jak „Praktykowanie uważności przez sztukę kolorowania”. Autorka artykułu snując swój wątek, stwierdza:
No właśnie, teoretycznie ma to sens, i pomijając same kolorowanki, wygląda na to że jest jeszcze spora ilość (nieskomercjalizowanych dotąd) zajęć, wymagających skupienia i uwagi, które w efekcie uruchamiają naszą maszynerię endorfinową, czyli to co potocznie nazywamy odprężeniem. Problem w tym, że dla pracowników przemysłu uważności taka konstatacja niesie ze sobą zagrożenie. Bowiem jeśli nie daj boże, część ich potencjalnej klienteli dałaby się faktycznie przekonać, że nie trzeba wydawać pieniędzy na ich ośmiotygodniowe kursy, tylko lepiej zainwestować je, powiedzmy, w zaniedbany ogródek działkowy - oznaczałoby to realne uszczuplenie dochodów tej branży.
Tak też ciekawie zapowiadające się spekulacje autorki artykułu ucina nagłe pojawienie się w tekście wspomnianej wypowiedzi Tadeusiak - dodajmy, psycholog, coacha (przepraszam, coacherki) i „mentorki” z Polskiego Instytutu Mindfulness. Otóż, broniąc rynku mindfulness przed konkurencją w postaci odprężających kolorowanek, wyciąga z kapelusza wyświechtany skrypt autorstwa amerykańskiego guru mindfulness, Jona Kabat-Zinna, skrypt sprzedawany w pakiecie szkoleń trenerskich wszystkim „uważnym” franczyzobiorcom. Tadeusiak stwierdza:
„Teoretycznie ma to sens. Kiedy skupiamy się na prostej czynności, która wymaga pewnej powtarzalności działań, mózg wpada w łagodny stan relaksacyjny. Odpręża się umysł, a za nim ciało. To dlatego tak wielu ludzi odpoczywa, pieląc grządki, robiąc na drutach czy haftując. Zasada jest ta sama - skupiamy się na czymś intensywnie, a nasz umysł na chwilę blokuje złośliwe, intruzyjne myśli, pełne lęku, które towarzyszą nam na co dzień (praca, kredyt, dzieci, nadwaga, chory pies).”
No właśnie, teoretycznie ma to sens, i pomijając same kolorowanki, wygląda na to że jest jeszcze spora ilość (nieskomercjalizowanych dotąd) zajęć, wymagających skupienia i uwagi, które w efekcie uruchamiają naszą maszynerię endorfinową, czyli to co potocznie nazywamy odprężeniem. Problem w tym, że dla pracowników przemysłu uważności taka konstatacja niesie ze sobą zagrożenie. Bowiem jeśli nie daj boże, część ich potencjalnej klienteli dałaby się faktycznie przekonać, że nie trzeba wydawać pieniędzy na ich ośmiotygodniowe kursy, tylko lepiej zainwestować je, powiedzmy, w zaniedbany ogródek działkowy - oznaczałoby to realne uszczuplenie dochodów tej branży.
Tak też ciekawie zapowiadające się spekulacje autorki artykułu ucina nagłe pojawienie się w tekście wspomnianej wypowiedzi Tadeusiak - dodajmy, psycholog, coacha (przepraszam, coacherki) i „mentorki” z Polskiego Instytutu Mindfulness. Otóż, broniąc rynku mindfulness przed konkurencją w postaci odprężających kolorowanek, wyciąga z kapelusza wyświechtany skrypt autorstwa amerykańskiego guru mindfulness, Jona Kabat-Zinna, skrypt sprzedawany w pakiecie szkoleń trenerskich wszystkim „uważnym” franczyzobiorcom. Tadeusiak stwierdza:
„Tyle tylko, że ma to niewiele wspólnego z mindfulness, które jest nie tylko techniką wyciszania, ale sposobem bycia i szczególnego odnoszenia się do tego, co się nam w życiu przydarza. Potrzebne jest do tego głębsze zrozumienie i ćwiczenia (...) Chodzi o to, żeby żyć pełniej, mądrzej i dokonywać świadomych wyborów.”
I podsumowuje:
„To McMindfulness (...) Uważność zredukowana do prostej metody, która ma od razu przynieść efekt.”
Co ciekawe, sam termin „McMindfulness”, co jak łatwo się domyślić, symbolizuje coś „śmieciowego”, to nic innego, jak słowo, które ostatnimi czasy zostało wprowadzone w obieg za sprawą licznych krytyków globalnego ruchu mindfulness. Czyż więc nie zakrawa na ironię, że Tadeusiak - polska „mentorka” mindfulness - posługuje się określeniem „McMindfulness”, aby zdyskredytować kolorowankową konkurencję? Bo przecież oryginalnie, w ustach krytyków, „McMindfulness” to po prostu mindfulness, propagowane właśnie przez Tadeusiak. Zresztą nie jest ona odosobniona w tych zabiegach odwracania uwagi od licznych kontrowersji i w przewrotnym wykorzystywaniu pojęć krytyki, celem wygładzenia wizerunku mindfulness. Nie dalej jak miesiąc temu, na łamach Wysokich Obcasów, inny przedstawiciel polskiego mindfulness, Paweł Holas, posłużył się ironicznym „McMindfulness”, aby utwierdzić czytelników, że jego mindfulness to nie to samo, co jakieś tam „uważne szydełkowanie”.
Pomijając faktyczny infantylizm społeczeństwa konsumpcyjnego, jaki sygnalizuje dzisiejszy popyt na antystresowe kolorowanki, pomyślmy, jak „prostą” i „śmieciową” w rzeczywistości strawą dla ducha jest mindfulness (cokolwiek miałoby to w istocie być) w porównaniu z takim, wspominanym wyżej, prozaicznym pieleniem grządek. Bez względu na to bowiem czy robi się to w swoim przydomowym ogródku, ogrodzie działkowym czy „w polu”, to przede wszystkim, obcuje się z czymś konkretnym, namacalnym, żywym - ziemią, roślinami, cyklami przyrody, rodziną, która albo w tym aktywnie uczestniczy, albo tylko „korzysta” z naszych wysiłków; wreszcie nie zapominajmy o innych działkowiczach czy właścicielkach przylegających ogródków domowych z którymi, chcąc nie chcąc, tworzy się lokalną wspólnotę.
Zastanówmy się, czy do tego na pierwszy rzut oka, prozaicznego pielenia, a faktycznie będącego integralną częścią składową całego złożonego ekosystemu, nie jest potrzebne „głębsze zrozumienie i ćwiczenia”? Czy w tym nie „(c)hodzi o to, żeby żyć pełniej, mądrzej i dokonywać świadomych wyborów.”? Odpowiedzi na te pytania są chyba dość oczywiste. Zatem nie dajmy się nabrać na komunały mindfulness. Nie pozwólmy, aby kolejna manifestacja duchowości kapitalistycznej kooptowała język codzienności i potoczną wiedzę celem realizowania swoich podejrzanych strategii i targetów marketingowych.
Jeśli Tadeusiak, i jej podobni, faktycznie chcieliby skonfrontować się z sensownymi wnioskami w rodzaju tych prezentowanych przez autorkę artykułu, a nie tylko dbali o swój własny biznes, to unikaliby porównywania swojego „sposobu bycia” z innymi, równie „śmieciowymi” metodami, jak moda na kolorowanki, tylko porównaliby go właśnie do niepozornych czynności, jak pielenie grządek czy robienie na drutach. Nie mam wątpliwości, że jeśli stać by ich było na szczerość (przynajmniej przed samymi sobą) to doszliby do wniosku, że pielenie czy zabawa z włóczką jest manifestacją nieporównywalnie lepszego „sposobu bycia” (o wyciszaniu nie wspominając) niż ich reklamowany „uważny sposób bycia”, służący niczemu innemu jak sprzedaży kosztownych i faktycznie pozbawionych jakiejkolwiek treści, kursów i szkoleń mindfulness (1,2).
Zastanówmy się, czy do tego na pierwszy rzut oka, prozaicznego pielenia, a faktycznie będącego integralną częścią składową całego złożonego ekosystemu, nie jest potrzebne „głębsze zrozumienie i ćwiczenia”? Czy w tym nie „(c)hodzi o to, żeby żyć pełniej, mądrzej i dokonywać świadomych wyborów.”? Odpowiedzi na te pytania są chyba dość oczywiste. Zatem nie dajmy się nabrać na komunały mindfulness. Nie pozwólmy, aby kolejna manifestacja duchowości kapitalistycznej kooptowała język codzienności i potoczną wiedzę celem realizowania swoich podejrzanych strategii i targetów marketingowych.
Jeśli Tadeusiak, i jej podobni, faktycznie chcieliby skonfrontować się z sensownymi wnioskami w rodzaju tych prezentowanych przez autorkę artykułu, a nie tylko dbali o swój własny biznes, to unikaliby porównywania swojego „sposobu bycia” z innymi, równie „śmieciowymi” metodami, jak moda na kolorowanki, tylko porównaliby go właśnie do niepozornych czynności, jak pielenie grządek czy robienie na drutach. Nie mam wątpliwości, że jeśli stać by ich było na szczerość (przynajmniej przed samymi sobą) to doszliby do wniosku, że pielenie czy zabawa z włóczką jest manifestacją nieporównywalnie lepszego „sposobu bycia” (o wyciszaniu nie wspominając) niż ich reklamowany „uważny sposób bycia”, służący niczemu innemu jak sprzedaży kosztownych i faktycznie pozbawionych jakiejkolwiek treści, kursów i szkoleń mindfulness (1,2).
No comments :
Post a Comment