„Bądźcie po prostu dżdżownicą, która zna wyłącznie dwa słowa: 'odpuść, odpuść' (…) Pielęgnujcie ten stan niewiedzy....” - Ajahn Sumedho
Chade-Meng Tan |
Mógłby
się ktoś dziwić dlaczego właściwie zawracać sobie głowę tak
przecież bardzo niszową oraz pozornie niemającą żadnego wpływu
na życie milionów Polaków agendą rodzimego x-buddyzmu jaką jest
Sasana.pl, której pośrednio poświęciłem dwa poprzednie wpisy.
Jednak, jeśli spojrzy się na ten wydawałoby się oddolny, swojski
x-buddyjski fenomen z nieco szerszej perspektywy, to łatwo będzie
dostrzec to, jak ideały w rodzaju propagowanego przez Sasana.pl
„odpuszczania”, gładko zazębiają się z machiną neoliberalnej
ideologii rodem z Ameryki (Chicago Boys), która
nieprzerwanie, już od 25 lat, towarzyszy intensywnemu procesowi
polskiej modernizacji.
Ideologia
wolnorynkowa oraz podmioty ją propagujące, o czym na własnej
skórze przekonało się już z pewnością miliony Polaków, za
kluczowy cel stawiają sobie różnorako pojmowaną „optymalizację”,
która w przypadku „zasobów ludzkich” bardzo często polega na
tworzeniu „elastycznego” pracownika, który posłusznie i
efektywnie wykonuje każdą pracę, za każde pieniądze. Tutaj warto
nadmienić, że jestem daleki od jakiegokolwiek ślepego
piętnowania modernizacji ale bliskie mi są obawy Cezarego
Michalskiego odnośnie efektów do jakich modernizacja na polskim poletku się przyczyniła, niemniej nie
przekonuje mnie bezkrytyczne utożsamienie buddyzmu, a konkretnie
„nirwany”, z niosącą potencjalną emancypację nowoczesnością,
jakiego dokonał Michalski w swoim felietonie, którego
strawestowanym tytułem opatrzyłem mój poprzedni wpis. Jakkolwiek bowiem nośny symbolicznie byłby
buddem „nirwana” dla mieszkańca europejskich peryferiów
– a pamiętajmy, że nowe polskie mieszczaństwo aspirujące dziś
ku standardom zachodnim jest głównym podmiotem x-buddyjskiej
ideologicznej interpelacji (bo niestety buddyzm to „tylko” ideologia) -
posługiwanie się nim na dzisiejszej pustyni rzeczywistości tylko
wzmacnia rządy Cthulhu, czy to w jego religijnym czy
konsumerystycznym wydaniu.
Ale
aby nieco lepiej zilustrować to do czego może prowadzić
fetyszyzowanie buddyjskiego „odpuszczania” (i wszystkich jego
modalności z nirwaną włącznie), tej, jak śpieszy wyjaśnić swoim czytelnikom Ajahn Sumedho, „wyjątkowo efektywnej [praktyki] dla umysłów
ogarniętych obsesją nałogowego myślenia...” (sic!), posłużę
się artykułem, który jakiś czas temu ukazał się w The New
Republic. Artykuł ten, jak i postać w nim przedstawiona, mogą
na pierwszy rzut oka wydać się polskiemu czytelnikowi dość
egzotyczne, jednak, jeśli zdarzyło się komuś zaznajamiać z
„kontentem” takich stron jak Sasana.pl (o codziennym korzystaniu
z okienka Google.pl, nie wspominając), sądzę, że przyswojenie
sobie treści tego artykułu, jak i przemyślenie jego przesłania,
nie będzie trudne, a być może nawet przyczyni się do przyjęcia
bardziej krytycznego stosunku wobec żarliwych, ale jakże
beztroskich, poczynań naszych swojskich apostołów Dharmy.
Nie
wykluczam również, zważając na wzrastającą dzisiaj popularność
usług przemysłu uważności w różnych sektorach gospodarki, że
ta czy inna osoba czytając ten tekst, uświadomi sobie, że
„optymalne” postawy, takie jak te o których mowa w przypadku
głównego bohatera artykułu, już teraz wdrażane są,
mniej lub bardziej, nachalnie w jej miejscu pracy. Jeśliby się tak
faktycznie stało, to ziści się najbardziej istotne przesłanie
tego wpisu. Bo nie oszukujmy się, krytykowanie tych na swój sposób
sympatycznych apostołów z Sasana.pl nie jest moim głównym
zamierzeniem. Zasadniczym bowiem celem są raczej metody współczesnej
„optymalizacji” zasobów ludzkich, które to niepostrzeżenie
udoskonalane są, między innymi, właśnie za pomocą narzędzia jakim w
rękach przemysłu uważności stał się dzisiaj sam buddyzm. Co nie
oznacza, że ten ostatni się przed tym „zręcznym”
uprzedmiotowieniem specjalnie bronił. Wystarczy choćby spojrzeć na
głównych x-buddyjskich celebrytów z panem Dalajlamą i kohortą
jego adoratorów na czele, by szybko utwierdzić się w przekonaniu,
że ta nie-uważna zmowa zapewniła Dharmie niewzruszone trwanie na
co najmniej kilkadziesiąt nadchodzących lat.
Obawiam
się, że jeśli pójdziemy za namową Sumedho i rzeczywiście
„odpuścimy” sobie krytyczne myślenie wobec tych niepokojących
kwestii, to zmowa ta będzie się tylko zacieśniała (tak!,
instytucjonalizowała również). I choć nietrudno sobie wyobrazić,
która ze stron w tym dotychczas symbiotycznym układzie znajdzie się
w końcu na śmietniku historii – co dla mnie zupełnie drugorzędne
– to nie należy zapominać, że jeśli cokolwiek się w tej grze
naprawdę liczy, to nie są to żadne „ludzkie zasoby”, lecz jest
nim człowiek z krwi i kości, i to właśnie jemu zacieśniająca
się symbioza neoliberalizmu ze zglobalizowaną Dharmą bezpośrednio
zagraża.
Jeśli
jest więc coś, co może przed tym zagrożeniem chronić to jest to
praktyka całkowicie przeciwstawna „odpuszczaniu” takich jak
Sumedho – jest nią nieodpuszczająca i praktyka
nałogowego myślenia, którego celem jest, po pierwsze, dostrzeżenie
samego istnienia wyżej wspomnianej ideologicznej zmowy, a następnie
cierpliwe działania na rzecz jej demaskowania i ostatecznie,
unieszkodliwienia. I nie chodzi tutaj jedynie o nieodpuszczanie temu
egzotycznemu tandemowi; chodzi o coś znacznie więcej, mianowicie o
nieodpuszczanie wszystkim patologiom systemowym, których często
niewinne pierwowzory powołane były by służyć człowiekowi, a
teraz okazują się być autonomicznymi, zupełnie nie baczącymi na
cierpienie milionów ludzi mechanizmami, które dążą tylko ku
swojej wewnętrznej optymalizacji i „homeostazy”, zwanej
ciągłym wzrostem. Argumenty, że często tymi iście diabolicznymi
mechanizmami zarządzają tylko cyniczne i nietykalne jednostki oraz
małe grupy interesu, kupujące swoje wpływy w ustawionym procesie
demokratycznym, na niewiele się zdadzą, tym bardziej jeśli coraz
większa masa x-buddyjskich dżdżownic na świecie mamiona
obietnicami o „oświeceniu” będzie powtarzała bezmyślny refren
Ajahna Sumedho: „po prostu odpuście, odpuście, odpuście”.
P.S.
To wspaniale, że Bhikkhu Bodhi wzywa dziś „ćmy krążące wokół płomienia” do „racjonalnego działania”, tylko nie pojmuję, jak
pogodzić ten apel z niezliczonymi wcześniejszymi apelami jego
therawadyjskich pobratymców, takich jak Sumedho, do jednoczesnego
„odpuszczania” myślenia forsowanego w tych kręgach przez całe
dekady. Wiem, zarzuci mi ktoś zaraz, że „racjonalne działanie”,
to nie to samo co „obsesja nałogowego myślenia”, tylko obawiam
się, że takie mętne niuanse niewiele komukolwiek dziś powiedzą,
tym bardziej zastępom skołowanych x-buddystów, metodycznie, przez
lata, kastrowanych ze swojego rozumu w toku dharmicznej
indoktrynacji.
Naprawdę, odpuścilibyście wreszcie Panowie i rozmontowali ten swój buddyjski teatrzyk, bo jak się okazuje paradoksalnie tylko bezwiednie pomagacie tym właśnie siłom, z którymi tak bardzo chce dzisiaj walczyć dzielny Bhikkhu Bodhi. Nikt nie weźmie Wam tego za złe, jeśli przyznacie się otwarcie, że zbłądziliście w krainie Oz i sami już nie wiecie czy chcecie zanurzyć się w ciemnym i chłodnym lesie nirwany czy też w ciepłym, nieustannie recyklingującym się kompoście tego świata, z jego ciągle kopulującym, rozmnażającym się, konsumującym, i co gorsza, ciągle obsesyjnie myślącym kłębowiskiem ludzkich dżdżownic. Po co zmagać się z tą schizofreniczną sytuacją, gdzie z jednej strony musicie kolportować tę formę pogardy udającą formę współczucie paranoików w rodzaju Sumedho, a z drugiej zaś, wzbudzać w sobie krótkotrwały entuzjazm z powodu nagłego przebudzenia się ascetów w rodzaju Bodhiego porywających się na starość na coś, czym od lat zajmują się liczne świeckie organizacje, których członkowie nigdy pewnie nie mieli ambiwalentnych uczuć wobec tego świata, jakie niechybnie targać muszą każdym wytrawnym ascetą. No i wreszcie czy takie rozmontowanie Waszej taumaturgicznej inscenizacji nie równałoby się rozmontowaniu tratwy, do czego nawoływał Wasz mityczny Protagonista? Zastanówcie się, może jednak warto?
Naprawdę, odpuścilibyście wreszcie Panowie i rozmontowali ten swój buddyjski teatrzyk, bo jak się okazuje paradoksalnie tylko bezwiednie pomagacie tym właśnie siłom, z którymi tak bardzo chce dzisiaj walczyć dzielny Bhikkhu Bodhi. Nikt nie weźmie Wam tego za złe, jeśli przyznacie się otwarcie, że zbłądziliście w krainie Oz i sami już nie wiecie czy chcecie zanurzyć się w ciemnym i chłodnym lesie nirwany czy też w ciepłym, nieustannie recyklingującym się kompoście tego świata, z jego ciągle kopulującym, rozmnażającym się, konsumującym, i co gorsza, ciągle obsesyjnie myślącym kłębowiskiem ludzkich dżdżownic. Po co zmagać się z tą schizofreniczną sytuacją, gdzie z jednej strony musicie kolportować tę formę pogardy udającą formę współczucie paranoików w rodzaju Sumedho, a z drugiej zaś, wzbudzać w sobie krótkotrwały entuzjazm z powodu nagłego przebudzenia się ascetów w rodzaju Bodhiego porywających się na starość na coś, czym od lat zajmują się liczne świeckie organizacje, których członkowie nigdy pewnie nie mieli ambiwalentnych uczuć wobec tego świata, jakie niechybnie targać muszą każdym wytrawnym ascetą. No i wreszcie czy takie rozmontowanie Waszej taumaturgicznej inscenizacji nie równałoby się rozmontowaniu tratwy, do czego nawoływał Wasz mityczny Protagonista? Zastanówcie się, może jednak warto?
Dość już tej diatryby. Czas na Krzemową Dolinę. Pisze Leon
Wieseltier:
„Choć
wciąż jestem bardzo nieśmiały, znajduję w sobie tę cichą lecz
niewzruszoną pewność siebie, czy to wtedy, kiedy spotykam
światowych liderów takich jak Barak Obama, czy przemawiam przed
przed duża publicznością, czy wreszcie wtedy kiedy mam do
czynienia z policjantem z drogówki. … W większości sytuacji, w
trakcie których wchodzę w kontakt z innymi ludźmi, pozwalam
swojemu ego stać się małym, pokornym i przeważnie bez znaczenia,
w zamian zaś koncentruję się na obdarzaniu życzliwością i
niesieniu pożytku komukolwiek z kim mam właśnie do czynienia.
Jestem zdumiony, że to moje proste dążenie by działać na rzecz
światowego pokoju spotkało się z pozytywnym odzewem ze strony tak
wielu ludzi”.
Człowiek,
który napisał te słowa musi być nieznośny.
Nigdy
go nie spotkałem, lecz przeczytałem jego książkę. Jej tytuł
brzmi Search Inside Yourself: The Unexpected
Path to Achieving Success, Happiness (and World Peace) (Poszukuj
tego w sobie: pełna niespodzianek ścieżka ku sukcesowi, szczęściu
(i pokojowi na świecie), autorstwa Chade-Meng Tana, inżyniera
pracującego dla Googla, Pracownika Numer 107, oficjalnie zwanego
mianem „Jolly Good Fellow (which nobody can deny)” (Bardzo Dobry
Kumpel (chyba nie zaprzeczysz?)), którego opis stanowiska pracy
brzmi „oświecanie umysłów, otwieranie serc, praca na rzecz
światowego pokoju”.
Moje
serce jego książka zamieniła w kamień. To praca będąca wytworem
tego najbardziej nieznośnego rodzaju samozadowolenia, cenny dokument
odzwierciedlający bigoterię i zaściankowość Krzemowej Doliny.
Jest to również pozornie niewinny przykład tego, co kiedyś zwane
było psychologią przemysłową lub doktrynami umysłu
rozpowszechnianymi przez działy kadr, których celem było
zaprowadzenie spokoju wśród pracowników i zmotywowanie ich do
„wysokiej wydajności”. W przypadku firmowego lamy z Googla,
instrumentem korporacyjnego prania mózgu jest sam buddyzm.
POSZUKUJ
TEGO W SOBIE jest przypominającym curriculum zen podręcznikiem
„emocjonalnej inteligencji”, który wykorzystywany jest na
zajęciach uniwersytetu Googla od 2007 roku. Jego centralnym
zagadnieniem jest pojęcie „uważności”, ten rodzaj spokojnie
skoncentrowanej uwagi, na którą składa się seria medytacji oraz
ćwiczeń z ciałem-umysłem - „praktyki mądrości dla środowiska
firmowego” - które to mają na celu dodatkowe zwiększenie
„wydajności pracy, doskonalenie pozycji lidera i zdolność
tworzenia warunków sprzyjających szczęściu”. Meng oczywiście
nie dostrzega ironii wynikającej z faktu, że mowa jest tutaj o
wyostrzaniu uwagi ludzi, których biznes polega na jej rozpraszaniu a
nawet niszczeniu. W zamian proponuje przepis na to jak „uważnie”
wysyłać email („zacznij od jednego świadomego oddechu...”).
Meng, jak twierdzi, medytuje „za każdym razem kiedy idę tam i z
powrotem z mojego biura do toalety”. „Uważność”, jak
tłumaczy, ”oznacza zwykłe bycie. Tak naprawdę należy tylko
zwracać uwagę z chwili na chwilę, bez osądzania. To takie
proste”. (Negowanie istotnych komplikacji wpisane jest w naiwny
styl książki: „Trudne rozmowy są rozmowami, które trudno
prowadzić”.) Dzięki kursowi Meng'a, pracownicy awansują,
częściej bywają w pracy, mają z niej więcej radości. Jako
przykład kogoś, kto rozumie że „praca jest czymś co robi się
dla zabawy” - w jednym z wielu bezrefleksyjnych ustępów w tym
podręczniku samoświadomości – autor podaje Warren'a Buffett'a.
Ba, więcej niż zabawy, „twoja praca stanie się źródłem
twojego szczęścia”. O szczęściu firmy nie wspominając.
KIEPSKO
TO WSZYSTKO WYGLĄDA. Weźcie świadomie głęboki oddech i
zastanówcie się. „Zwracanie uwagi z chwili na chwilę” jest
wyrzeczeniem się krytycznego temperamentu. Czysta teraźniejszość
to coś dla niemowlaków i mistyków. Spokój, o którym naucza Meng
jest oportunistyczną pasywnością, wewnątrzgrupową uległością
– techniką manipulacji mentalnej stworzoną po to, aby pozbawić
jednostkę jakichkolwiek wewnętrznych oporów i nakłonić ją do
bezwzględnego wykonywania zadań jej powierzonych. „Uważność
zwiększa poczucie szczęścia bez konieczności jakiejkolwiek
zmiany”. Dobry pracownik! Oświecony trybik! Meng i jego przełożeni
- „strategowie szczęścia”, „uczeni zajmujący się
przywództwem” - ciągle powracają do „nieosądzającego”
charakteru uważnego ideału. Jest to jedna z wielkich amerykańskich
pomyłek. [Nie tylko amerykańskich, jak się okazuje].
Zamiast rozwijać w ludziach zmysł krytycznego myślenia, naucza się
ich jak nie osądzać – tylko, że nie istnieją okoliczności lub
kontekst, w którym nieobecność osądzania nie jest osądzaniem,
szczególnie jeśli chodzi o kwestie dostosowywania się i uległości.
Posługując się słowami starego chińskiego mistrza, cytowanymi z
zachwytem przez Menga, przesłanie to będzie brzmiało „zwyczajnie
pozbądźcie się swoich preferencji”. Czyż nie jest to iście
Google'owska instrukcja!
Jest
jeszcze kwestia związku pracy z radością. Niezadowolenie z własnej
pracy, jakkolwiek przykre samo w sobie, jest doświadczeniem dość
powszechnym; inaczej jednak przedstawia się sprawa reklamowania
miejsca pracy jako źródła najgłębszego szczęścia dla
jednostki. To jest dopiero podła sztuczka! Duchowego spełnienia nie
powinno poszukiwać się na ekranie czy w tabeli wypełnionej
cyframi. Jednak przychodzi taki Meng, który opowiada jednemu
mnichowi, że „powodem jaki powstrzymał go przez decyzją stania
się mnichem było fakt, że w roku 1972 nie było jeszcze Googla”
i w ten sposób uduchawia korporację. To jest właśnie przebiegłe
rozszerzanie swoich wpływów; propagowanie idei sukcesu; biurowy
imperializm oraz penetracja prywatnego życia przez to zawodowe.
„Zwykłe bycie” jest możliwe tylko z dala od chłodnego,
skwantyfikowanego świata produktywności i realizowania planów. Dla
„zwykłego bycia” wszystko to razem wzięte jest czymś nagannym.
Odnośnie zaś pokoju na świecie, tutaj nie chodzi przecież o
spokój dla jednostki, co potwierdziliby pewnie mieszkańcy Syrii,
Kongo, Sudanu czy Tybetu. Niemniej Pracownik 107 mówi, że „sposobem
umożliwiającym zbudowanie pokoju na świecie jest stworzenie
opartego na uważności curriculum emocjonalnej inteligencji,
udoskonalenia go w Googlu, a następnie przekazanie go jako dar
Googla dla całego świata”.
Za
kogo ci ludzi się uważają?
SĄ
JESZCZE obiekcje natury empirycznej odnośnie tej sekciarskiej
propagandy. Chodzi o iście stachanowski etos pracy Mountain View. „Kiedy
się tutaj dostaniesz, to miejsce może wycisnąć z ciebie ostatnie
soki”, tak wypowiadał się inżynier sprzedaży Googla w rozmowie
z The New York Times,
komentując przy okazji temat biznesowej dharmy Menga. W „kulturze
osiemdziesięciogodzinnego tygodnia pracy”, napaść na prywatne
życie maskowana jest przesunięciem utożsamianych z nim dotychczas
wartości do sfery pracy, a poczucie wyalienowania leczone jest
obietnicą zbawienia. Kurs Menga, jak powiedział ów inżynier
sprzedaży, ma „szerokie zastosowanie ponieważ każdy z czymś się
tutaj boryka. 'Czy aby na pewno jestem najbystrzejszą osobą w
biurze? Co jeśli tak nie jest?'” Biedacy z Googla, wszyscy po
najlepszych uczelniach, potrzebują pomocy. Inny pracownik Googla,
„inżynier w okularach a la lata pięćdziesiąte, który odpowiada
za niezawodność przeglądarki”, stwierdził że „Biznes jest
maszyną składającą się z ludzi. Jeśli masz do czynienia z
ludźmi, będziesz miał z nimi zawsze problemy”. Tak długo
jednak, jak nie nastanie era cudów, kiedy wilk będzie przyjaźnił
się z jagnięciem a lampart z koźlęciem, Google, ze swoim „zdrowym
lekceważeniem wszystkiego co niemożliwe”, będzie się musiał
pogodzić ze słabością śmiertelników. Co za skaza na modelu
biznesowym! Przynajmniej dzięki niej, niektórzy staną się bogaci.
Źródło: The New Republic
No comments :
Post a Comment