Po
raz kolejny przecieram oczy ze zdumienia przeglądając przegapiony
artykuł z zeszłorocznego wydania Przekroju,
zatytułowany Za osiem tygodni będzie ci się żyło lepiej.
Ogólnie rzecz biorąc, chodzi mi o skrajną tendencyjność
prezentacji tego, co nazywam eliksirem
uważności, a w szczególności dwie rzeczy wzbudzają moje
zainteresowanie. Pierwsza z nich, to charakterystyczne dla przemysłu
uważności – producenta owego eliksiru - wypieranie się
schedy po buddyzmie, co dobrze uwidocznione zostało w poniższym
fragmencie:
Uważność wykorzystuje elementy medytacji, ale nie jest buddyzmem czy inną praktyką duchową. Medytacja w uważności to skupienie się na tym, co się dzieje, a nie próba osiągnięcia nirwany.
Jak na ironię, temu wypieraniu towarzyszy niczym nieskrępowane,
całkiem jawne epatowanie potencjalnych konsumentów słowem
„uważność”, które jest terminem wywodzącym się bezpośrednio
właśnie z buddyzmu, a jego pierwowzorem w starożytnym języku
palijskim jest słowo sati.
Pomijam już kontrowersje jakie wiążą się z przekładem owego
sati
jako uważność (ang. mindfulness) - każdy kto miał okazję wnikać
w tę translatorską kwestię wie, że podstawowe znaczenie sati
odnosi się do umiejętności zapamiętywania, podtrzymywania czegoś
w umyśle, a nie jak chciałaby autorka artykułu, która pisze że
„uważność rozwija umiejętność zauważania myśli, kiedy się
pojawiają, i obserwowania ich bez konieczności zajmowania się nimi
w danym momencie”. Taka definicja bardziej odpowiadałaby
palijskiemu terminowi sampajañña,
oznaczającemu mniej więcej bycie świadomym tego, co się
faktycznie dzieje w teraźniejszość. To wbrew pozorom wielce
istotne niuanse, które mogą mieć bezpośredni wpływ na jakość
takiej praktyki, ale w tym przypadku najważniejsze według mnie,
jest to jawne przekłamanie starające się zaprzeczyć jakiejkolwiek
buddyjskiej legitymizacji przemysłu uważności, który zainicjowany
został przez Jona Kabat-Zinna. A każdy kto zaglądał w jego
biografię, dobrze wie, że najpierw wyszedł on spod skrzydeł
jednego z czołowych guru amerykańskiego buddyzmu zen, znanego
dobrze również w Polsce, Seung Sahna, a później uległ wpływowi
popularnemu, szczególnie w USA, ruchowi vipassany,
propagowanemu przez takich amerykańskich tuzów medytacji, jak
choćby Jack Kornfield, Joseph Goldstein czy Sharon Salzberg.
Zatem,
mamy tutaj do czynienia z charakterystyczną ambiwalencją, jaka cały
czas czai się za działalnością przemysłu uważności. Buddyjskie
słowo „uważność” - aby nie odstręczać często niechętnej
religii, wykształconej, ale zagonionej i zestresowanej klasy średniej
- łączone jest przez pracowników tego przemysłu z celem osiągania
skupienia „na tym, co się dzieje w danej chwili”. Jednocześnie
w cień usuwa się niewygodny z marketingowego punktu widzenia
tradycyjnie soteriologiczny cel buddyzmu, którym jest właśnie owa
nirwana. Niemniej efekt tego obskurantyzmu jest taki, że konsumenci
kupujący eliksir uważności, którzy chętni są wydać kilaset złotych za kilka godzin treningu, w czasie którego rzekomo mają nauczyć
się rozwijania tej „uważności”, często przekonani są, że posiądą w ten sposób narzędzia, które pozwolą im osiągnąć taką
„miękką” wersję nirwany (wystarczy tylko spojrzeć na jakże charakterystyczną dla przemysłu uważności, pachnącą orientalnym kiczem estetykę promowanej w artykule witryny, aby natychmiast pojąć jakiego rodzaju konotacjami nęcą swoich klientów twórcy tego „projektu"). Wersję, która obiecuje ratunek w
postaci codziennej rewitalizacji, stanowi coś w rodzaju „prawdziwego
szczęścia” albo spokoju w obliczu „stresu” i jest
alternatywą, dla tej wprawiającej dzisiejszą osobę świecką w
zakłopotanie, „twardej” wersji nirwany, która wywodzi się ze
starożytnego buddyzmu i średniowiecznej Azji. A wersja ta, jak
wiadomo, forsuje wirtuozerski kataklizm, zwany „oświeceniem”,
„satori” czy właśnie „nirwaną”.
Drugą
rzeczą, która wzbudza śmiech ale i przerażenie, jest całkowita
beztroska autorki artykułu, symptomatyczna dla propagatorów
przemysłu uważności, kiedy porusza ona kwestię „współpracy”,
jaka dokonuje się pomiędzy tym przemysłem i globalnym
kapitalizmem. Otóż, dotychczas w 150 letniej historii buddyzmu na
Zachodzie uważano, że dwoma głównym nurtami myśl europejskiej,
dzięki którym buddyzm adaptował się na gruncie zachodnim, były
nauka i psychoterapia. Jednak coraz częściej, nurtem, który
zaczyna pochłaniać potencjalnie korzystne elementy myśli
buddyjskiej, jak właśnie ową „uważność”, jest nic innego,
jak interes hegemonicznego systemu tworzonego przez późny
kapitalizm. Jedak z historycznej perspektywy nic w tym w sumie
dziwnego, buddyzm na przestrzeni całej swojej ponad dwu tysięcznej
historii zawsze dokooptowywany był przez dominujące struktury
władzy, czy to początkowo w Indiach, później w Tybecie, Chinach,
Japonii, a teraz przez nieograniczony żadnymi barierami
geograficznymi globalny Kapitał. Pomijając ten szczególny
kalifornijski „uważny” hurraoptymizm – o którym wspomina
autorka - rodem z Doliny Krzemowej a
la Google, a także sen o „uważnym” szczęściu rodzący się w
trzewiach innych amerykańskich megakorporacji, takich jak choćby
General Mills, moją uwagę zwróciła postać niejakiego Williama
George'a, członka zarządu banku Goldman Sachs. George twierdzi, „że
gdyby większość szefów ćwiczyła uważność, nie doszłoby do
ostatniego krachu na Wall Street. Bo zamiast skupiać się na
zadaniach i klientach, zwracali uwagę jedynie na własny zysk i
wizerunek”. Pytanie tylko, w jaki konkretnie sposób ta
skomercjalizowana przez Kabat-Zinn'a i jego współpracowników
„uważność”, miałaby bezpośrednio wpływać na etyczne
postępowanie chciwych
bankierów. Sati
w buddyzmie funkcjonuje w całym złożonym systemie
filozoficzno-etycznym, którego zwieńczeniem jest rzekomo całkowite
wyzwolenie z cierpienia, tudzież zebranie tylu zasług, które
pozwolą człowiekowi odrodzić się w następnym życiu, w życiu
które będzie bardziej sprzyjające niż to poprzednie dla
osiągnięcia nirwany. Jakie podobne zachęty czekają na bankierów,
którzy dzięki treningowi „uważności” mieliby zacząć skupiać
uwagę na zadaniach i klientach, a nie tylko na własnym zysku i
wizerunku? Obawiam się jednak, że sama tylko uważność nie
uwrażliwi ich etycznie, jak chciałby George. Uważność wyrwana z serca
buddyjskiej soteriologii staje się w rękach przemysłu uważności
kolejnym zyskownym produktem dzisiejszej kultury terapeutycznej,
która przede wszystkim, ma na celu efektywność przyszłych działań
pracownika danej firmy kupującej pakiet „uważnych” szkoleń,
czyli konkretnie wygenerowany przez tak „udoskonalonego”
pracownika zysk. Obawiam się, że to jest raczej jedyna zachęta jaka może
wynikać z trenowania pracowników banków i innych firm w
„uważności”. Poza tym, mówienie o uważności i rzekomej
wrażliwości z niej wynikającej przez członka zarządu Goldman
Sachs, zakrawa na jakąś groteskę. Czy ktoś, kto współtworzy politykę
organizacji, która odpowiedzialna jest za największe przekręty w
dziejach bankowości, w wyniku których miliony straciło dach nad
głową powinien wypowiadać się na temat wrażliwości? Owszem, z
pewnością może wypowiadać się na temat „uważnego”
przywództwa i zachowania spokoju i jasności umysłu w handlu
podejrzanymi instrumentami finansowymi, ale czy również, jeśli w
grę wchodzi kwestia etycznego postępowania?
To
tylko dwie kontrowersyjne kwestie wybrane z tego, jakże beztrosko
napisanego artykułu, którego podstawowym celem zapewne jest nic
innego jak rozreklamowanie nowego, cudownego eliksiru uważności,
mającego zaradzić wszystkim problemom dzisiejszego człowieka
zmagającego się z wirem kapitalistycznej samsary. Ale o
strukturalnych, społeczno-ideologicznych problemach przyczyniających
się do tego zawirowania nie znajdziemy w nim ani śladu. Bo i
dlaczego mielibyśmy, skoro generalnie takie przemilczanie i
wynikające z niego polityczne niezaangażowanie demokratycznych mas,
pośrednio napędza cały ten system - z jednej strony
niesprawiedliwą dystrybucję dochodów i idące za tym pogłębiające
się rozwarstwienie społeczne, a z drugiej powiększające się
obroty przemysłu uważności, który jako jeden z wielu podmiotów
działających na Wolnym Rynku zwyczajnie pasożytuje na efektach systemowej
niesprawiedliwości. Kto by pomyślał, że dla tysięcy konsumentów
łykający ten wątpliwej jakości eliksir, w zamian wystarczyłaby
regularna dawka codziennej drzemki, spokojny czas spędzony z
bliskimi, no ale to wszystko pod warunkiem, gdyby tylko mieli na to
trochę wolnego czasu i pieniędzy.
No comments :
Post a Comment