Są
w sieci „niedobre” trolle, co to insynuują, że pan Marcin
Fabjański za sławą i zyskiem goni. Być może się mylę ale mnie
się raczej wydaje, że pan Marcin pisze cały ten terapeutyczny cykl
artykułów w Wyborczej – ostatnio Terapia Laozi – kierując
się w istocie szczerym współczuciem dla wszystkich tych
„rozstrojonych”, czy też może, „niedostrojonych” trybików,
które nie tyle próbują uchwycić ulotną „naturę” myśli
taoistycznej, lecz raczej rozpaczliwie próbują uchwycić „naturę”
globalnego turbokapitalizmu.
Nie
wiem czy by się pan Marcin przychylił do mojej materialistycznej
„dialektyki”. Pewnie raczej nie. Tak czy owak, wynika z niej, że
presja brutalnego determinizmu neoliberalnej „natury” wcale nie
przekreśla możliwości jej jednoczesnego romantycznego
estetyzowania. Bo właśnie estetyzacja, romantyzowanie przyrody,
przewijające się w poprzednich tekstach Fabjańskiego, jest zabiegiem mającym,
jak sądzę, amortyzować brutalny napór tej jakże „naturalnej”,
neoliberalnej „wolności”, w której żyjemy już od ponad
ćwierćwiecza.
Tyle,
że jeśli chodzi o genealogię tej ostatniej, to niewiele się
faktycznie czytelnik może dowiedzieć z tekstów Fabjańskiego. Jej
mechanizmy są w nich tak samo enigmatyczne, jak działanie elan
vital napędzającego całą Puszczę Białowieską, gdzie
spacerując, autor zazdrości chmarom „strzyżaków, które lądują
na ciele jelenia i zrzucają skrzydełka, bo znalazły swój świat
i nic poza granicami jeleniego ciała ich nie interesuje…”.
Fakt,
wspomina o manii personal branding'u. Za Laozi przestrzega przed
chciwością i nieepikurejskim hedonizmem, lecz jednocześnie operuje
wątkami pachnącymi społecznym darwinizmem, przykładowo że „[w]
świecie działa odwieczne prawo harmonii, które tępi wszelki
nadmiar”, które przeplata z libertariańskimi sloganami, których
nie powstydziłby się Bastiat: „[N]arzucanie rygorów prawnych
społeczeństwu musi się skończyć anarchią”.
Abstrahując
od tych aporii, pan Marcin nie pozostawia jednak czytelnika całkiem
na lodzie. Wspomagając swoje estetyzujące podejście neuronauką,
podpowiada, że „bycie w naturze resetuje mózg”. Wystarczy, po
wyłączeniu smartfona, podłączyć się „wszystkimi zmysłami do
nieskończonej złożoności natury”, a wtedy „ciało [za]reaguje
spokojem, a umysł klarownością”. Wtedy też, po pokonaniu
swojej awersji, oznaczającej zagubienie „tao” - i, jak można
się domyślić, utratę w miarę stabilnej podmiotowości, z jej
wszystkimi prawami i przywilejami - czytelnik narracji Fabjańskiego,
ma uzyskać dostęp do bezgranicznej inteligencji „otwartego
źródła” (sic!). A ostatecznie, wyzbywszy się już swojego
software'u i hardware'u, przeistoczyć się w – uwaga! - „chmurę”!
Tak, w chmurę. „Uznanie tego wglądu”, pisze Fabjański, leczy z
„lęku, podrażnionej ambicji, pragnienia”. Kiedy podmiot,
wyzbyty już z tych negatywnych emocji (i, jak mniemam,
sprawczości?), przeistacza się w „chmurę”, kiedy jego
świadomość zaczyna „pływać w procesie życia”, to możemy
być pewni, że wtedy właśnie urzeczywistnia on „płynność”
Laozi, i tym samym, jak można dopowiedzieć, dokonuje się
ostateczne „uelastycznienie” tych, co to pragną terapeutyzować
się ze wszystkich bolączek wynikających ze skakania od „dzieła”
do „dzieła”, od przygodnej fuchy do fuchy.
Bądźmy,
powiada Fabjański, jak taoistyczni mędrcy, czyli „głupi jak
dzieci, które jeszcze nie nauczyły się dbać o swoją korzyść”.
I broń boże, nie manipulujmy innymi – bo jeszcze, nie daj boże,
moglibyśmy coś zyskać?! A może raczej – odzyskać – swoją
podmiotowość, swoją sprawczość? Ale nie, tu chodzi raczej o to,
aby „[b]yć dzieckiem”, bo to przecież „jedyny obowiązek
taoistycznego filozofa”.
Po
czym, narracja przenosi czytelnika prosto do Chin, gdzie autor za
pomocą ćwiczeń qigong egzorcyzmuje z siebie sztywną, spiętą
„postawę żołnierza”. Liczy na to, że dzięki temu odzyska …
„autonomię i niezależność” na miarę samej ... Margaret
Thatcher! Tak, dobrze słyszycie, Margaret Thatcher! Innymi słowy,
prekariusze bądźcie twardzielami jak Żelazna Dama, i jednocześnie,
giętcy jak sam Laozi.
Na
koniec czytelnik ląduje nad brzegiem Łutowni, gdzie autor „płoszy
dwie samice jarząbka i dwa stadka młodych dzików” i słyszy
„ciężki odgłos zrywania się do biegu”, po czym dostrzega
„żubra biegnącego w chaszcze”. I nagle niemal znika. Narrator
rozpływa się w tej białowieskiej sekwencji „dźwięk – ruch –
widok”. Ale nie jest to upodmiotowująca emancypacja, raczej
przeciwnie, to uprzedmiotowiająca alienacja. Autor, powątpiewając
w swoje zdolności poznawcze, przeistacza się w jeden z
niezliczonych „fragmentów procesu życia, którego częścią
wreszcie zaczyn[a] się czuć”. Zwierza się czytelnikowi, pytając:
„Gdzie kończy się mój wpływ? Gdzie jest granica niepokoju w moim ciele? Co go podsyca - sytuacja czy opowieść w głowie? Czy ten niepokój w ogóle jest mój? Po co tworzyć porządek, skoro jest on już stworzony przez proces życia? Dla iluzji bezpieczeństwa?”
Jego
myśli, jak twierdzi, „rezonują z pierwszymi słowami
>>Daodejing<<:
'Co jest nazwane, nie jest odczuwane, co jest odczuwane, nie może być nazwane. Co jest nazwane, otwiera pakiet emocji związanych ze znaczeniem, rozstraja'”.
Właśnie,
to co „nazwane” i manifestujące się w pakiecie emocji –
rozstraja. Bo „dostrojenie”, kojarzy się Fabjańskiemu z tym, że
jest go „mniej”. Pomijając fakt że jego działalność na
samych tylko łamach najpoczytniejszego dziennika w Polsce w wyraźny
sposób przeczy tej retoryce, to powiedzmy wprost, że lansowana
przez niego filozofia „dostrajania się”, poprzez doświadczenia
„umniejszania się”, opakowana w naturalistyczno-romatyczny
celofan, wzmacnia tylko powszechną dziś wolnorynkową retorykę
„uelastyczniania” relacji pracownik-pracodawca. I nie zdziwiłbym się wcale jeśliby sobie autor nie uświadamiał, że zwyczajnie działa w zmowie z Hegemonem.
Bo
nie oszukujmy się, wszechmocny Rynek konsensusu waszyngtońskiego,
dominujący dziś w Polsce, jest jak ten nieuchwytny „jeleń” czy
„żubr” Fabjańskiego. Buszuje nieposkromiony w maskujących go
„chaszczach” pseudo-wolnościowej retoryki, a chmary naiwnych
„strzyżyków” cały czas próbują wylądować i zatracić się
żerując na jego ciele. Niestety ogromna większość z nich szybko
traci swoje delikatne skrzydełka i już na zawsze staje się
niezróżnicowanym fragmentem coraz bardziej „bogacącego” się
Cielca.
A
że coś tam panu Marcinowi przy tym „skapnie”, no nie bądźmy
znowu tacy małostkowi, nawet mędrcowi żyjącemu w globalnej kniei
coś się przecież od „procesu życia” należy. Niech i jego
łódka idzie w górę!
Czytaj również: Terapia Fabjańskim
Serca to czy pazury?
Czytaj również: Terapia Fabjańskim
Serca to czy pazury?
No comments :
Post a Comment