I co z nami bedzie?






Szepta w zaciszu hotelowego pokoju Bikram, kolejny skompromitowany i jednocześnie reinkarnowany guru/nauczyciel - do ucha swojej nad wyraz gibkiej i powabnej uczennicy, która w netflixowym dokumencie o tym samym tytule, relacjonuje szok jakiego doznała słysząc te słowa od przelotnie zadurzonego w niej zamerykanizowanego Hindusa. Zgwałconej uczennicy, nie zapominajmy, którejś z kolei, bo do tej seryjności ofiar błazeńskich guru zdołaliśmy się już przez lata jakoś przyzwyczaić.

No właśnie, przypominacie sobie może ten poprzedni głośny, też jankeski dokument pt. Holly Hell, o innym, tym razem byłym statyście porno, przeistoczonym cudownie w duchowego guru mocą żarliwej wiary swoich kalifornijskich wyznawców? No wypisz, wymaluj historia Bikrama - jasne, może nie z tak szpanerskim garażem pełnym błyszczących Rollsów i uleczonym jogą Nixonem w tle, ale przyznacie, schemat z grubsza ten sam?

Swawolny, orientalny „dziki” a la Rousseau, jak w przypadku Bikrama czy romantyczny pajac baletmistrz, gdzieś z odmętów kalifornijskiej bohemy zwany Michelem, uwodzi swą charyzmą serca piękne, młode i niewinne - serca łamane bezlitośnie kołem hiper-znormalizowanej brutalności amerykańskiego kapitalizmu. Chciało by się raczej rzec, serca naiwne, ale ulegając dyktatowi współczucia - hola, hola, nie tak prędko szyderco - nie sposób zignorować splotu czynników jaki stać może za tą żałosną naiwnością.

Bo przecież upragniona figura ojca utraconego to tylko jeden z wielu możliwych tropów, co szczególnie widać w przypadku ofiar Michela. Innym motywem, jak dowiadujemy się od bohaterów uwikłanych w relacje z groteskowym Bikramem, może być dość trzeźwa kalkulacja.

Ten kolejny masaż, ba! ten kolejny gwałt, jest ceną jaką dodatkowo, po opłaceniu już formalnie kilku tysięcy dolarow za kurs nauczycielski, płacę za całość „franczyzy” a tym samym, za możliwość porowadzenia swojego małego biznesu, jakim jest, umówmy się, każda bez wyjątku „szkoła jogi”. Bo uleganie bliżej niesprecyzowanej mana utalentowanego pajaca, to nie tylko jakieś tam sobie kompensowanie emocjonalnych deficytów, lecz nad wyraz całkiem konkretna „inwestycja w siebie”, czyli budowa mojej własnej unikalnej jogicznej marki mającej kiełkować w cieniu wielkiego szyldu, w tym akurat przypadku, szyldu monstrualnie idiotycznego Bikrama. Bo nie tylko McDonald's ma swojego pajaca, pajacem jest sam pan Bikram.

I co z nami będzie, zapytacie? Nic nie będzie. Bikram, Michel i im podobni mają się w najlepsze. Kiedy ofiary zaczynają się skarżyć i oskarżać, wystarczy zmienić ryzykowną prawnie lokalizację na bezpieczniejszą. Tajlandia, Meksyk, Hiszpania, Hawaje? Optymalizacja” nie ważne gdzie - popyt jest, biznes będzie się kręcił.

Namaste!

Ideologia dobrego samopoczucia






We Want Data! 2016 - Rachel Maclean




Pętla dobrego samopoczucia została wydana przez PWN. A o sprawie dowiaduję się z godnego polecenia wywiadu we wczorajszej Wyborczej z jej autorami, Carlem Cederstromem i Andre Spicerem. Godny polecenia to chyba mało powiedziane, wywiad jest doskonały! Szczególnie polecam tym wszystkim czytelnikom, którzy z niepokojem wyczuwają w sobie zaskakującą tendencje do przychylania się ku opiniom dziennikarzy "niepokornych" z polskiej prawicy, którzy z zawziętością od dawna piętnują "biegactwo i inne religie", czy tym czytelnikom, którzy przeglądając dołączone Wysokie Obcasyz prawdziwą irytacją patrzą na kolejne teksty opowiadające o dzielnych "skialpinistkach" czy innych ultramaratonistkach czerpiących siłę "jedynie z roślin".

Panowie Cederstrom i Spicer w przeciwieństwie do kpiącego redaktora Zdorta i innych mu podobnych tradycjonalistów prawicy, oferują nieco inną krytyczną optykę ideologii wellness, która, jak mniemam, może przypaść do gustu lewicującemu gronu czytelników Wyborczej. I tutaj pozwolę sobie przytoczyć krótki fragment:


Ta ideologia sprawia, że klasa średnia ma jeszcze jeden sposób na wyrażenie swojej przynależności. 

A.S.: Właśnie. Karmisz dziecko ekologicznymi warzywami nie tylko dlatego, że chcesz, żeby było zdrowe, ale także by zaznaczyć swoje miejsce w hierarchii. Z tym że samo dbanie o zdrowie już nie wystarczy. Dobrze jeszcze połączyć je z wyrażaniem obrzydzenia dla klasy niższej: "Zobaczcie, co oni jedzą! Te wszystkie słodkie napoje, ten cukier, tłuszcz!", "I te ich biedne, otyłe dzieci, zgroza!". Ta pogarda częściowo wyjaśnia, dlaczego klasa średnia ma dziś taką obsesję na punkcie dobrego samopoczucia i bycia fit. To sposób na podkreślenie swojej pozycji i wyższości.
C.C.: Uczucie obrzydzenia i ocena moralna są zresztą ze sobą ściśle powiązane. To, co nas odrzuca, uważamy za moralnie gorsze, złe. Dzisiaj to, co odrzuca tych, którzy kupili ideologię wellness, to ci, którzy są jej ofiarami.
Ja uważam, że zdrowie i klasa to naczynia połączone i ideologia dobrego samopoczucia tylko pogłębia przepaść między bogatymi a biednymi, między zdrowymi a niezdrowymi, bo opiera się na fałszywej przesłance, że każdy jest kowalem własnego losu.



Wabi Sabi of Ruritania







I have to admit that it was quite interesting for me to watch the documentary In Search of Wabi Sabi, especially the above fragment where its maker Marcel Theroux inquires Zen monk of Polish origin in Japanese monastery about that mysterious, titular wabi sabi - phrase that may connote something like the Buddhist emptiness. I think that one doesn't have to be familiar at all with those characteristic elements of “traditional” Polish countryside which Theroux briefly mentiones in this bizzare exchange – now rather mostly gone or quickly disappearing largely thanks to unprecedented funds flowing from Brussels - to detect J.J Rousseau's “state of nature” theme being here one of the filters that mediate between those two men.

The romantic idealization of the peasant, or the noble savage, primitive man who lives in the “state of nature” far away from highly structured modern society which represents a fall from natural wisdom and happiness into misery and decadence of civilization – is how Buddhists modernizers have ever since tried to propagate original Buddhists ideas as “emptiness” within the Western context. For Theroux then, it seems, this imaginary scenery of Polish contryside, this slightly orientalized East European “state of nature” represents this undefined but evidently desirable "beauty" of emptiness that he ends up searching for in the Far East and eventually tries to talk about with a clean shaven Pole wearing Soto Zen robes...

I am aware that there might also be host of other issues, intuitions and tacit prejudices determining this and other similar encounters. Because, for example, what else but an inkling of geografical monotony, historical vagueness, civilizational backwardness, or for that matter alleged abyss of economic claims, to put it in todays terms - hides behind this rustic, almost bucolic, Eastern European scenery evoked by Theroux – the man from the West in persuit of either internal peace or entertaining mirages?

Now at least thanks to the so called Eurpean Cohesion Fund searching for wabi sabi in this peripheral country would be much easier for any potential foreign traveler. Although as I've said above this iconic Polish rustic simplicity might be harder to find today nonetheless he or she can always count on numerous heritage parks where I am sure his or her dreams of cosmic emptiness would come true. With or without mashrooms. And they are really good, growing all over that not so fictional Ruritania.



Duchologia polska







Amatorom podróży w czasie polecam wywiad z Olgą Drendą, która w swojej właśnie wydanej książce opowiada o polskiej „widmowej dekadzie", czyli mniej więcej, dla uproszczenia, o okresie ciągnącym się od początku lat 80-tych do połowy lat 90-tych minionego stulecia. Fragment tego wywiadu przypomniał mi jeden z moich poprzednich wpisów, w którym starałem się przekonywać o związku pomiędzy kapitalistycznym duchem destrukcyjnej kreatywności a popytem na wszelakiego rodzaju duchowości wschodnie, z buddyzmem na czele - związek, który według mnie jest integralną częścią składową polskiej transformacji po roku 89. 

Choć to zjawisko wydaje się być raczej marginalne, dotyczące niewielkie grupy Polaków, to w szerszym ujęciu związek ten jest po prostu częścią psychoterapeutycznej kultury indywidualizmu, która ma za zadanie, jak świat długi i szeroki, racjonalizować i amortyzować skutki destrukcyjnego oddziaływania globalnego kapitalizmu. 

Owszem, w przeciwieństwie do mnie, Drenda, mówiąc o popycie na ezoteryką w Polsce, ma na myśli destabilizację okresu stanu wojennego - patrz fragment poniżej. Przyjmując jednak tezy takich badaczy jak choćby J. Sowa, można dosyć śmiało stwierdzić, że destrukcja, jaka wskutek poczynań reżimu Jaruzelskiego dokonała się w polskiej tkance społecznej po roku 81, stała się niejako preludium do późniejszej kreatywnej destrukcji kapitalizmu, jakiego Polacy zasmakowali po roku 89. Mówiąc innymi jeszcze słowy, destabilizacja geopolityczna końca lat 70-tych i wynikające z niej przesilenie stanu wojennego, wywołało polskiego ducha ezoteryki i Dharmy, który przez następujące po tych wydarzeniach dekady transformacji ustrojowej przeistocz się w pełni wykształcone bóstwo opiekuńcze kapitalizmu, którego widmowe refleksy są dzisiaj wszędobylskie w polskiej popkulturze. 



Analizuje pani w książce eksplozję szeroko rozumianej ezoteryki. Publikacje o paleoastronautach, astrologia, Kaszpirowski w telewizji – skąd się to bierze? Duchologiczna epoka objawia się w ten sposób?
Tak, choć korzenie tych zjawisk sięgają głębiej. Dziesięć lat przed Kaszpirowskim jest ojciec Klimuszko, o którym z atencją wypowiada się Ekspres reporterów. Zafascynowanie swoich znajomych jogą, medytacją, ezoteryką zauważa na początku lat 80. Miron Białoszewski. Więc wszystko to tak naprawdę zaczyna się w epoce stanu wojennego. To znane zjawisko w etnologii: okresy kryzysów i przesileń skutkują falą irracjonalizmu.


Pokoloruj to uważnie





Nie ma ostatnio weekendu, aby Wyborcza nie zaserwowała swoim czytelnikom jakiegoś tekstu poświęconego mindfulness. Choć w ostatnim wydaniu magazynu świątecznego pojawia się na ten temat jedynie krótka wzmianka - a konkretnie wypowiedź Jolanty Tadeusiak, w artykule zatytułowanym Pokoloruj, bo nie zaśniesz - to można w niej zaobserwowć podstawowe chwyty marketingowe, które również w Polsce stosuje pączkujący przemysł uważności, aby nie dać się wypchnąć ze swojej ciasnej niszy rynkowej przez „kreatywną” konkurencję. W tym przypadku chodzi o antystresowe kolorowanki, jakie zalewają ostatnio rynek i które reklamuje się za pomocą takich przykładowo sloganów, jak „Praktykowanie uważności przez sztukę kolorowania”. Autorka artykułu snując swój wątek, stwierdza: 
„Teoretycznie ma to sens. Kiedy skupiamy się na prostej czynności, która wymaga pewnej powtarzalności działań, mózg wpada w łagodny stan relaksacyjny. Odpręża się umysł, a za nim ciało. To dlatego tak wielu ludzi odpoczywa, pieląc grządki, robiąc na drutach czy haftując. Zasada jest ta sama - skupiamy się na czymś intensywnie, a nasz umysł na chwilę blokuje złośliwe, intruzyjne myśli, pełne lęku, które towarzyszą nam na co dzień (praca, kredyt, dzieci, nadwaga, chory pies).”

Dlaczego terapeuci powinni mówić o polityce



Richard Brouillette


Zaraz potem mam spotkanie z szefem”, powiedziała moja pacjentka. Boję się, że usłyszę o tym, jak to nie wyrabiam normy i że powinnam przystać na dodatkowe godziny, żeby w ten sposób potwierdzić swoje faktyczne zaangażowanie”.

Wiedziałem o tym, że napięcie u niej w pracy narastało od miesięcy. Obawiała się, że podczas zbliżającego się spotkania usłyszy groźne ultimatum: pracujesz dłużej, bez wynagrodzenia, inaczej droga wolna. Już od dawna nie wyrabiała w takim wymiarze godzin. Cały czas poza domem. Ale nie mogła ryzykować zwolnienia.

Co ja mam teraz powiedzieć dzieciom?”, pytała łamiącym się głosem.

Żołądek zawiązany miałem w supeł. Tego rodzaju obawy u moich pacjentów są dzisiaj tak częste, tak uporczywe, że coraz rzadziej skupiam się na problemach i neurozach specyficznych dla pacjentów indywidualnych, a coraz częściej uwagę poświęcam temu z czego utkane jest tło codzienności.

Kociokwik w systemie






Cieszy, że jedna z głównych postaci polskiego mindfulness, Paweł Holas, zdaje się podzielać sceptycyzm wobec realnego wpływu szkoleń uważności na instytucje - np. korporacje - i w rezultacie ich zmianę „od środka. Bo faktycznie, mniemanie, jakim kierują się jego koledzy, którzy, jak twierdzi Holas na łamach Wysokich Obcasów, „argumentują, że jeśli taki, powiedzmy, menedżer, pójdzie na kurs mindfulness i będzie w nim uczestniczył uczciwie, a nie tylko po to, żeby go zaliczyć, to (...) może wtedy stać się bardziej świadomy, bardziej empatyczny wobec pracowników i jest nadzieja, że zacznie podejmować decyzje, które będą zmieniać tę instytucję od środka. Uczynią ją bardziej moralną” - jest najoględniej mówiąc, mniemaniem dość naiwnym, zupełnie nie biorącym pod uwagę siły oddziaływania kapitalistycznej struktury na wplątaną w nią, i właściwie bezbronną wobec tej struktury, jednostkę. 

Hej, ty tam!




Sugerujemy przeto, że ideologia „działa” lub „funkcjonuje” w ten sposób, że rekrutuje” podmioty spośród jednostek, albo „przekształca” jednostki w podmioty, poprzez tę ścisłą operację, którą nazwaliśmy interpelacją, a którą można sobie wyobrazić na wzór najbanalniejszego wezwania policyjnego (albo nie) wszystkich czasów: „Hej, ty tam!”

... ci, którzy tkwią w ideologii, uważają z definicji, że sami znajdują się poza nią: jednym z rezultatów ideologii jest praktyczne
zanegowanie ideologicznego charakteru ideologii przez ideologię: ideologia nigdy nie mówi: „jestem ideologiczna”.






Buddyzm ideologią?! - powtarza ktoś z niedowierzaniem. Czyż tą przystań, to schronienie przed irytującym światem mediów i wulgarnym konsumpcjonizmem; tą apolityczną oazę dla zdegustowanego i zmęczonego brutalną polityką obywatela/konsumenta, można o zdrowych zmysłach nazwać ideologią? Już na wstępie, sam termin ideologia” źle się nam kojarzy, prawda? Bo Polacy, niejako odruchowo, kojarzą to słowo z czasami PRL'u, z komuną”. A że najlepszych myśli z tym okresem raczej nie wiążemy, tym bardziej zestawianie tych dwóch słów buddyzm” i ideologia” może się dla wielu wydawać albo w najlepszym przypadku jakimś niewybrednym żartem, albo zwyczajnie prowokacją szargającą ich tzw. uczucia religijne”. Nawiasem mówiąc, to chyba nie przez przypadek prawica jako straszak wybrała sobie ostatnio ideologię” gender? Bo co skuteczniej pobudzi wyjątkowo nadwrażliwe obwody bezpieczeństwa i ostrożności w mózgu tradycjonalisty, jeśli nie slogan łączący ze sobą lewackość i seks?

Szamotanina współczesnego filistra



Jan Hartman



Mędrcy na miarę naszych czasów każą nam wszystko robić powoli i z uwagą. Zwłaszcza latem. Mamy kontemplować, delektować się, nigdzie się nie spiesząc. Żyć w stanie uważności, smakując każdą chwilę. Seks ma być „tantryczny”, a jedzenie „slow”. Ba, nawet biegać każą nam ostatnio powoli… Mamy wszak przede wszystkim być! W całej intensywności naszego jestestwa zagospodarowywać każdą chwilę i w każdej odnajdować całą cudowność istnienia. Mamy się nią napawać, dziwować się jej i zachwycać, a jednocześnie angażować w jakiejś wielkiej i łagodnej otwartości na Byt. Synteza bierności i działania, odczuwania i tworzenia. Nieustające szczytowanie ducha.

Mystical seductions




William Davies



If politics and organization have been excessively psychologized, reducing every social and economic problem to one of incentives, behaviour, happiness and the brain, what would it take for them to be de-psychologized? One answer is a constant temptation, but we should be wary of it. This is to flip the harsh, rationalist objective science of the mind (and brain) into its opposite, namely a romantic, subjective revelling in the mysteries of consciousness, freedom and sensation.

Confronted by a social world that has been reduced to quasi-mechanical natural forces of cause and effect, the lure of mysticism grows all the greater. In the face of the radical objectivism of neuroscience and behaviourism, which purport to render every inner feeling visible to the outside world, there is a commensurate appeal in radical subjectivism, which claims that what really matters is entirely private to the individual concerned. The problem is that these two philosophies are entirely compatible with one another; there is no friction between them, let alone conflict. This is a case of what Gustav Fechner described as ‘psychophysical parallelism’.

Terawadyjscy celebryci





Mahasi Sayadaw (1904-1982); Ajahn Brahm


I nie chodzi wcale o to, że dzisiaj żyjemy w erze You Tube'a, kiedy to każda medialnie sprawna osobowość może głosić tłumom co jej się tylko podoba. Chodzi o to, że jeszcze w dziewiętnastym wieku (a przecież mowa o tradycji mającej rzekomo 2 500 lat) sam widok mnicha przemawiającego do zgromadzenia świeckich wyznawców z odkrytym obliczem (z opuszczonym wachlarzem), był w krajach terawadyjskiej Azji czymś nie do pomyślenia. A na pewno tak traktowano to w Birmie, jak dowodzi w swoim artykule i książce The Birth of Insight Erik Braun. (Nie muszę chyba dodawać, że dzisiejszemu ekshibicjonizmowi terawadyjskich celebrytów nieodłącznie towarzyszy ekshibicjonistyczna retoryka, która jak łatwo się domyśleć, byłaby czymś jeszcze bardziej niewyobrażalnym w tamtych czasach.)  

Każdy mnich występujący przed swoją wierną publicznością zobowiązany był przez ówczesną surową tradycję do ukrywania swojej twarzy za wachlarzem. Ten sposób komunikowania się ze świecką sanghą obowiązywał do czasów wejścia królestwa Birmy w nowoczesność, czyli do momentu podbicia tego kraju przez imperium brytyjskie. Rok 1885 był katastrofą dla przednowożytnego porządku tego zarówno symbolicznego, jak i społecznego. To detronizacja i przymusowa emigracja panującego wtedy władcy, który był głównym zwornikiem starego porządku, zrewolucjonizowała relacje pomiędzy mnisią kastą a laikatem. 

Wyeliminowanie przez Anglików postaci króla, monopolisty jeśli chodzi o sponsorowanie tradycji, przerzuciło odpowiedzialność finansowania i wspierania klasztorów bezpośrednio na „parafian”. Jak można było się spodziewać, wywołało to reakcję ze strony samych osieroconych mnichów, którzy nieskrępowani już przez stary obyczaj, zaczęli sprytnie zabiegać o uwagę swoich nowych darczyńców. I zabiegają po dziś dzień, czasami dorównując w tym zachodnim celebrytom.

Pamiętajmy o tym wszystkim, kiedy raz po raz natykamy się na „filmiki” z jowialnym panem Brahmem i innymi „ascetami” terawady, którzy równie sprawnie jak sam pan Dali Lama zjednują sobie na Zachodzie rzesze nowych wyznawców i sponsorów.


Bądź jeleniem, czyli Laozi w Białowieży



Są w sieci „niedobre” trolle, co to insynuują, że pan Marcin Fabjański za sławą i zyskiem goni. Być może się mylę ale mnie się raczej wydaje, że pan Marcin pisze cały ten terapeutyczny cykl artykułów w Wyborczej – ostatnio Terapia Laozi – kierując się w istocie szczerym współczuciem dla wszystkich tych „rozstrojonych”, czy też może, „niedostrojonych” trybików, które nie tyle próbują uchwycić ulotną „naturę” myśli taoistycznej, lecz raczej rozpaczliwie próbują uchwycić „naturę” globalnego turbokapitalizmu.

Nie wiem czy by się pan Marcin przychylił do mojej materialistycznej „dialektyki”. Pewnie raczej nie. Tak czy owak, wynika z niej, że presja brutalnego determinizmu neoliberalnej „natury” wcale nie przekreśla możliwości jej jednoczesnego romantycznego estetyzowania. Bo właśnie estetyzacja, romantyzowanie przyrody, przewijające się w poprzednich tekstach Fabjańskiego, jest zabiegiem mającym, jak sądzę, amortyzować brutalny napór tej jakże „naturalnej”, neoliberalnej „wolności”, w której żyjemy już od ponad ćwierćwiecza.

Co oni mają takiego w sobie?





A może raczej na sobie, co tak przyciąga naszą uwagę, jak w przypadku tych dwóch religijnych specjalistów? Bo rozumiem, że każdy dostrzega to uderzające wręcz podobieństwo sympatycznego biskupa Ryczana i 78 patriarchy zen Seung Sahna, no może poza tym ekscentrycznym nakryciem głowy katolickiego dostojnika.  Przyglądając się powyższemu zestawieniu wizerunków tych dwóch panów (panów? przyznacie, że gender jest tu dość nieoczywisty?), przypomniałem sobie o dawnym wpisie, w którym padło pytanie: co właściwie sprawia, że buddyjscy nauczyciele wzbudzają u swoich uczniów tak wielkie zainteresowanie własną osobą? Choć dla wielu wyznawców odpowiedź na takie pytanie zdaje się być oczywista, niemniej nauki poznawcze ujawniają to, że te często intuicyjne wyjaśnienia opierają się na działaniu głębszych, naturalnych mechanizmów postrzegania, które często zawłaszczane są przez systemy religijne. Mechanizmy te działają niezauważone pod grubą warstwą „zdroworozsądkowych” opinii i racjonalizacji ludzi wierzących. Pierwotnie jednak nie miały nic wspólnego z celami, jakie od stuleci propagują znane nam doktryny religijne. 

Bypass polityki



Jeden z rozmówców, we właśnie toczącej się dyskusji na blogu The Non-Buddhist, podzielił się z innymi uczestnikami tejże rozmowy, taką oto refleksją:

Ja, z kolei, traktuję „zachodni buddyzm” jako coś, co jest reakcją na świecką, naukową i racjonalistyczną krytykę tradycyjnej religii – co często określa się mianem „odczarowania świata”. To zrozumiałe w kontekście alienującej kultury konsumeryzmu, ugruntowanej w kapitalistycznych stosunkach społecznych i towarzyszącej im strukturze ekonomicznej. Niemniej, „zachodni buddyzm” jest w większości przypadków tylko reakcyjnym wycofaniem się z zaangażowania w tychże strukturach. Tak być oczywiście nie musiało, ale taka postawa niestety dominuje.


Słowa te przypomniały mi czas, kiedy to sporą furorę na polskich stronach buddyjskich zrobił termin „duchowy bypassing”. Określenie to miało na celu uchwycenie psychologicznego mechanizmu emocjonalnego unikania, manifestującego się np., poprzez wycofywanie się ze związków czy lęk przed zaangażowaniem się w głębsze relacje z innymi - a wszystko to pod przykrywką rzekomej „duchowej praktyki. „Bypassing” stał się zatem użyteczną etykietą, lecz pole jej zastosowania zawężało się niestety tylko do najintymniejszych, prywatnych związków z najbliższymi partnerami życiowymi. Z tej krótkowzrocznej, terapeutycznej i zindywidualizowanej perspektywy, nie sposób było dojrzeć innego, szerszego tła utkanego z historycznych, społecznych, ideologicznych czy politycznych uwarunkowań, które w przemożny sposób determinowały zarówno „współzależny” kontekst, z którego wyłoniło się samo zjawisko „zachodniego buddyzmu”, jak i specyficzną dynamikę intymnych związków i relacji samych zachodnich „buddystów”. 

Wielce przekonująca teza, jakoby „zachodni buddyzm” był reakcyjnym wycofaniem się z zaangażowania w dzisiejszą strukturę ekonomiczną – co dla każdego bystrego obserwatora dzisiejszych środowisk buddyjskich jest sprawą oczywistą - powinna być traktowana, jako poszerzenie znaczenia terapeutycznego terminu „bypassing” i rozumienia go jako obejmującego również polityczną pasywność i społeczno-polityczne niezaangażowanie dominujące wśród x-buddyjskich podmiotów. 

Innymi słowy, x-buddyzm jest jednym z wielu współczesnych bypassów polityki.

Przy czym, nieangażowanie w strukturę ekonomiczną x-buddystów, o którym tutaj mowa, nie należy traktować jako nieposiadania mocy nabywczej, jaką powinna cechować się dzisiaj każda jednostka/konsument chcąca uczestniczyć w życiu wszechobejmującego Rynku, lecz jako niemożność lub niechęć wobec aktywnego, czyli politycznego, kształtowania tejże struktury oraz stosunków społecznych z niej wynikających, które podlegają kontroli i dominacji ze strony Kapitału i czynnie wspierającego go aparatu Państwa - np. poprzez zrzeszanie się w organizacjach pracowniczych czy przynależności do opozycyjnych partii politycznych. 


Dyskutują, ucztują i medytują




Po raz kolejny rozpoczął się doroczny zlot światowej plutokracji w szwajcarskim kurorcie Davos. Jednak zdziwiłby się niejeden, gdyby dowiedział się, że prócz rytualnych dyskusji „o stanie świata i zagrożeniach dla jego stabilności” toczących się, jak donosi wczorajsza GW, w nikogo nie rażącej aurze „blichtru i elitarności”, jest również miejsce na ... „medytację”, coraz bardziej popularną wśród globalnej magnaterii medialno-finansowej. Tak, dzisiaj, kiedy rzekomo z „medytacji” zdjęte zostało odium ezoterycznego Orientu, nawet magnaci medialni w rodzaju Ruperta Murdocha nie wahają się otwarcie przyznać, że sami też „medytują”. Wszystko to z myślą o szerzeniu światowego pokoju, rzecz jasna.


Sarkazm, sarkazmem, jednak to elitarne towarzystwo - a za nim, o ironio, masy bezmyślnego (mindless) prekariatu, z którego wywłaszczenia żyje ta globalna plutokracja zgromadzona właśnie w Szwajcarii - rzeczywiście zdaje się wierzyć w to, że za sprawą indywidualnego i „uważnego zarządzania” swoim wewnętrznym „ja”, możliwe będzie podtrzymanie światowego pokoju. A jeśli nawet u tego czy innego miliardera pojawi się cień wątpliwości, to możemy być pewni, że szybko wyleczą go z tego medycy w rodzaju Kabat-Zinna lub niestrudzeni krzewiciele „Dharmy”, jak Matthieu Ricard. „Dharma”, jak świat, światem, zawsze przecież trzymała z tymi, którzy definiowali status quo. Dlaczego dzisiaj, w dobie społeczeństwa kontroli, miałoby być inaczej?



Terapia Fabjańskim




Mówiłem o tym, jak bycie w naturze wzmacnia medytację, przywołując przykład tajskich mistrzów z tradycji leśnej, którzy pod koniec XIX wieku porzucili klasztory w miastach, żeby medytować w dżungli. W klasztorze-uniwersytecie w Bangkoku temat raczej niebezpieczny.
W lesie człowiek uruchamia wszystkie zmysły, pozbywa się stresu, za to nabiera kreatywności i nieosiągalnej w mieście klarowności myślenia. Tak mówią najnowsze odkrycia neuronauki. Tamci mnisi ich nie znali, a jednak opisywali te efekty. Uczyli się, że są częścią środowiska, od drzew, które nocą zwijają liście. Od dreszczy zimna albo z zachowania owadów pobierali nauki o tym, że wszystko jest w ruchu; od ciał martwych zwierząt dowiadywali się, że wszystko przemija. Dla nich dhamma - rzeczy takie, jakie są - była obecna w naturze, bez filtra ludzkiej neurozy. I sama się odsłaniała temu, kto chciał widzieć. Odkryli - jak wynika z przekazów, które po sobie zostawili - że wystarczy siedzieć pod pewnymi gatunkami drzew, a gorączka sama mija. Także pragnienie i głód.

Prekariusze wszystkich krajów medytujcie!





Ci wszyscy, którzy bacznie śledzą proces ciągłego przenikania się wątków buddyjsko-terapeutycznych w naszej zachodniej kulturze, zapewne znają już cudowny produkt, dostępny również w ofercie rodzimego przemysłu terapeutycznego, jakim jest „terapia poznawcza oparta na uważności” (w skrócie MBCT). MBCT jest podrasowaną wersją ogromnie popularnej dziś na świecie marki terapeutycznej nazywanej terapią behawioralno poznawczą (CBT). Różnica pomiędzy tymi dwiema markami psychoterapii polega na tym, między innymi, że do MBCT wpleciony został wątek medytacji, którą w nazwie sygnalizuje słowo „uważność”.

Przeglądając wczorajszy magazyn świąteczny GW natknąłem się na wywiad z ekonomistą Guyem Standingiem, autorem wydanej właśnie w Polsce książki pt. Prakariat. Nowa niebezpieczna klasa. Wywiad ten skłonił mnie do ponownego sięgnięcia po tę książkę. W niej czytelnik znaleźć może, między innymi, krótki rozdział zatytułowany „Państwo terapeutyczne” (patrz poniżej), który zwraca uwagę na strukturalne przyczyny dzisiejszej popularności synkretyzmów w rodzaju MBCT. To że nie porusza bezpośrednio kwestii MBCT - mówi jedynie o CBT i to wyłącznie w kontekście brytyjskim – jest właściwie bez znaczenia, ponieważ obie te marki są częścią tego samego globalnego „kultu terapii”.